Obiecująca. Młoda. Kobieta. (2020), reż. Emerald Fennell
Obiecująca. Młoda. Kobieta. to oryginalna próba ugryzienia tematu kina zemsty, gdzie główna bohaterka nocami przemierza kluby, polując na kolejnego mężczyznę, którego może uświadomić w temacie dobrowolnej zgody na seks. Opowiadając o tym mam mocne skojarzenia niemal z kinem superbohaterskim, w którym postać wymierza sprawiedliwość na własną rękę, jednocześnie próbując radzić sobie z własnymi problemami.
Obiecująca. Młoda. Kobieta. to debiut reżyserski Emerald Fennell, znanej m.in. z roli Camilli w The Crown. W swoim filmie pokazała, że nie boi się ryzykować, bo stworzyła miszmasz gatunkowy, gdzie momentami oglądamy emocjonujący thriller, później słodką komedię romantyczną, a w międzyczasie dostajemy przebłyski mocnej czarnej komedii. Reżyserka wspaniale radzi sobie z igraniem z widzem i wodzeniem go za nos. Weźmy na przykład scenę, kiedy Cassandra wraca z nocnych wojaży. Widzimy zbliżenie na jej nogę z czerwoną smugą i od razu myślimy, że to krew jej ofiary. Chwilę później kamera podjeżdża wyżej i sprawa się wyjaśnia – Cassie je hot doga, a po ręce kapie jej nadmiar ketchupu. To jeden z tych lekkich przykładów, żeby uniknąć spoilerowania, ale później wkręcanie widza idzie w mocniejszą stronę i jest to zaskakujące i wspaniałe.
Aktorstwo w tym filmie też jest pełne perełek, na czele z genialną Carey Mulligan w roli głównej. Ciężka to rola, bo postać boryka się z mroczną przeszłością. W Cassie pełno jest gniewu i nienawiści, których w ciągu dnia nie pokazuje – często jest wycofana i tłumi emocje, które uwalniane są dopiero podczas nocnych wypraw. Mulligan świetnie radzi sobie z pokazywaniem trudnych emocji targających nią po traumatycznych wydarzeniach, a jednocześnie wspaniale sprawdza się we fragmentach typowego rom-comu czy w scenach starć z mężczyznami. To rola pełna niuansów, ale też bezczelności, a Carey zagrała ją bez żadnej fałszywej nuty. Obok niej ważną rolę ma Bo Burnham (reżyser cudownej Ósmej klasy, o której wspominałam tutaj). Jako były kumpel ze studiów, zajmujący się chirurgią dziecięcą, ma w sobie wyważoną ilość uroku i słodyczy. Wspaniale sprawdza się jako partner Cassie. Bardzo przewrotnym pomysłem okazało się obsadzenie w rolach ofiar bohaterki „miłych chłopców Hollywood”, czyli typowych amerykańskich sweethearts, takich jak Adam Brody czy Chris Lowell.
Jeżeli chodzi o kwestie techniczne to także można pochwalić dużo elementów. Przede wszystkim mistrzowskie zastosowanie kolorów, kostiumów, charakteryzacji i scenografii. Bohaterka w ciągu dnia jest ucieleśnieniem stereotypowego wyobrażenia o „grzecznej dziewczynce”, nosi pastelowe sukienki, słodkie ogrodniczki, rozpuszczoną burzę blond loków i lekki makijaż, a wieczorami zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni. Na dodatek soundtrack pasuje tutaj idealnie, możemy w nim znaleźć takie popowe perełki jak It's raining men, piosenkę Stars are blind Paris Hilton czy promującą film Toxic Britney Spears, którą reżyserka nazywa w pewnym wywiadzie jedną z najlepszych piosenek, jakie zostały napisane.
Film podobał mi się ogromnie. Moim zdaniem jest przede wszystkim ważny i mam nadzieję, że będzie w stanie jakąś część widzów uświadomić. To taki tytuł, który może bawić i edukować jednocześnie, a na pewno będzie prowokował do rozmów – rozmów na ważny temat. Jestem też pewna, że znajdzie spore grono przeciwników, co już trochę widać na niektórych forach, których użytkownicy pokazują, że nadal nie rozumieją czym jest świadoma i dobrowolna zgoda na seks. Znajdą się też osoby, które oczekiwałyby tego przekazu w innej formie, może bardziej realistycznej. Tutaj jednak mamy do czynienia z mocną zabawą konwencją, przez co wiele wydarzeń jest mało prawdopodobnych. Kiedy Cassie dewastuje samochód komentującego jej zachowanie mężczyzny, nie trzeba czytać tego dosłownie – można przypomnieć sobie, jak często słysząc takie wypowiedzi marzyliśmy o tym, żeby zrobić to samo. Także wszelkie nieścisłości scenariuszowe czy brak naturalności tłumaczę jednym – ten film to przede wszystkim pokazanie społecznego problemu, zatem sporo zrzucam na konwencję i wybaczam wszystko!
Na rauszu (2020), reż. Thomas Vinterberg
Fabuła filmu rozgrywa się wokół umowy między czwórką przyjaciół, którzy przeczytali o teorii, mówiącej, że człowiek zawsze powinien mieć we krwi przynajmniej pół promila alkoholu. Mężczyźni (wszyscy będący nauczycielami w pobliskiej szkole) postanawiają sprawdzić słuszność tego twierdzenia. W międzyczasie wszystkie postępy w kwestiach otwartości i poprawiania wizerunku społecznego, a także problemów związanych z artykulacją czy motoryką skrzętnie zapisują w notatkach dotyczących eksperymentu.
Najważniejszym tematem będzie tutaj alkoholizm, który każdy odczyta trochę inaczej, w zależności od swoich własnych życiowych doświadczeń z mocnymi trunkami. Reżyser dał nam obraz rzeczywistości nie starając się obedrzeć scen z prawdy. Kiedy bohaterowie piją to są przepełnieni energią, chętnie zaczynają rozmowę, wydają się szczęśliwi, jednak kiedy wchodzą coraz głębiej w nałóg, to w widzu narasta coraz większe napięcie i ich uśmiechnięte twarze przestają wydawać się tak optymistyczne. Finalnie, jak mówią sami bohaterowie, każdy ma swój próg – wszystko jest dla ludzi, ale przesada potrafi zaprowadzić w nieciekawe miejsca.
Reżyser idealnie poradził sobie ze zbalansowaniem komedii i dramatu. Sporo jest tutaj scen lżejszych, na przykład ta, w której dziecięca drużyna strzela gola i wśród nauczycieli wybucha piękna, czysta ekstaza. Sceny dramatyczne są mocne i – znowu – świetnie zagrane. Pewien zgrzyt odczułam tylko w jednym momencie, kiedy było trochę, jak dla mnie, za dużo ckliwości, ale film szybko to naprawia. Na rauszu to też kolejny tytuł, w którym soundtrack robi wrażenie. Mamy tutaj dużo klasyki, bo jeden z bohaterów jest nauczycielem muzyki. Po seansie jednak w głowie zostaje przede wszystkim What a Life, które będzie jeszcze odbijać się w pamięci przez kilka dni. Warto dodać, że Na rauszu posiada jedną z najpiękniejszych scen końcowych – pełną emocji, słodko-gorzką, z genialną sekwencją taneczną Madsa Mikkelsena. Dobrze, że ktoś w końcu pokazał pokłady talentu tego człowieka, który oprócz całego kunsztu aktorskiego ma na koncie także lata szkolenia baletowego.
Palm Springs (2020), reż. Max Barbakow
To akurat był pierwszy film, jaki zobaczyłam w kinie po przerwie. Bardzo długiej przerwie, bo ostatnio w kinie byłam chyba w marcu 2020. To prawie cały rok tęsknoty za dużym ekranem. Od razu mogę powiedzieć, że Palm Springs na pierwszy wybór okazał się strzałem w dziesiątkę! Tak, to jest kolejny film o pętli czasu, czyli coś, co znamy dobrze z klasyka Dzień świstaka albo niedawno emitowanego na platformie Netflix pierwszego sezonu Russian Doll. Tym razem dzień, w którym czas dla naszych bohaterów się zatrzymał, jest dniem ślubu Tali i Abe'a. W pętli natomiast utkwił Nyles – chłopak przyjaciółki panny młodej i Sarah – siostra Tali.
Znaleźć dobrą komedię romantyczną jest coraz trudniej. Wraz z pożegnaniem lat 90. powoli zaczęły odchodzić w niepamięć dobrze napisane i zagrane, niegłupie rom-comy, które potrafiły poprawić humor, oczarować, a przede wszystkim sprawiały, że wierzyliśmy w taką miłość. Zamiast tego zaczęliśmy coraz częściej dostawać historie pełne seksistowskich żartów, w których wręcz ciężko kibicować bohaterom. Palm Springs pokazuje, że w nowym wydaniu także można ten gatunek polubić.
Sukces komedii często zależy od zgrabnie napisanego scenariusza, który tutaj jest naprawdę zabawny, ale nie w nachalny sposób. Zdarza się kilka niekulturalnych żartów, ale przede wszystkim bazujemy na humorze sytuacyjnym. Któż by pomyślał, że tyle jeszcze można wyciągnąć z podejścia „jutro wszystko zacznie się od nowa, więc po co się hamować”. Szczególnie, że tutaj bohaterowie mogą nawet zginąć jednego dnia, a i tak na drugi dzień rano obudzą się w tym samym miejscu w czasie, co dnia poprzedniego. Sporo zabawnych sytuacji wynika także z szalonych przygód głównych postaci. Do tych, które utkwiły w pamięci należy scena, w której ogłaszono, że w torcie weselnym znajduje się bomba. Albo moment, kiedy para wchodzi do baru i wykonuje synchroniczny układ taneczny. A to tylko wierzchołek góry lodowej. Tych sytuacji jest tutaj dużo, ale każda kolejna sprawia frajdę i widz nie czuje nimi przesytu.
Kolejną ważną sprawą jest oczywiście odegranie tych wszystkich gagów. Byłam spokojna o Andy'ego Samberga, ponieważ znam go z Brooklyn 9-9 i dobrze wiem, że to aktor, który do komedii jest stworzony. Każdy żart w jego wykonaniu zyskuje dodatkowo, tylko ze względu na sposób w jaki zostaje przekazany. Miłym odkryciem jest tutaj partnerująca mu Cristin Milioti, która radzi sobie świetnie i z komedią, i z dostarczaniem trochę cięższych wątków (niewiele tego, ale jednak jest). Razem tworzą mieszankę wybuchową i jest to zdecydowanie para, którą przyjemnie się ogląda. Na drugim planie mamy m.in. J.K. Simmonsa, który ma ciekawą kreację, a że zagraną dobrze, nie trzeba nawet przy tym aktorze wspominać.
Podsumowując, oglądanie Palm Springs to czysta przyjemność. Tak lekkiej, a niegłupiej rozrywki dawno w kinie nie widziałam. A fakt, że próby wychodzenia z pętli podparte są godzinami spędzonymi na nauce, a nie magicznym przypadkiem dodatkowo podbija pozytywne wrażenia.
Portret kobiety w ogniu (2020), reż. Céline Sciamma
Francja, XVIII wiek, malarka dostaje zlecenie na wykonanie portretu Héloïse, której ręka obiecana jest szlachcicowi, pochodzącemu z Włoch. Problem polega na tym, że tworzenie dzieła artystka musi utrzymać w tajemnicy przed samą portretowaną, która nie zgadza się na pozowanie.
O tym filmie napisano już po premierze bardzo dużo, więc ja dorzucę tylko krótko ode mnie, że jest faktycznie tak dobry, jak mówiono. To bardzo intymne kino, pełne czułości i ciepła skrytego tuż pod powierzchnią, uśpionego, ale czekającego tylko na erupcję. Ze zdjęć bije pewna melancholia w klimacie, która utrzymywać się będzie cały film. Sporo kadrów można po prostu wyciąć i powiesić w domu jako obraz, tak przepiękne są zdjęcia – cała kompozycja i specyficzna kolorystyka przywodzą na myśl mistrzów malarstwa. Wspaniale wyszło też przedstawienie elementów historycznych. Warto docenić pracę jaką wykonali scenografowie i kostiumografowie. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że historycznemu zarysowi nadano naturalność. Widz wierzy tym kobietom, że zakładają gorsety i gotują napary z zebranych ziół. To przedstawienie codzienności pozwala przenieść się w czasie.
Portret kobiety w ogniu to opowieść o pięknej, zakazanej miłości, pozwala nam się nad nią pochylić na dłużej, chociaż od pierwszej sceny reżyserka zaznacza jaki będzie finał. Pozwala nam myśleć nie tylko o miłości, ale także o samotności i życiu jako spektaklu emocji, które czasami zalewają, a czasami odchodzą w zapomnienie, zostawiając człowieka tylko ze wspomnieniem. I na koniec dodam, że tak pięknym nawiązaniem do miłości przedstawionej w filmie było to fabularne odniesienie do mitu o Orfeuszu i Eurydyce!
- Piękna złośnica (1960) – w lutym miałam mały maraton filmów z Sophią Loren. Ten do najlepszych nie należał, mocno średnia produkcja. Na plus Loren i wątek z wystawieniem Mazepy.
- Ali (2001) – zaczął się bardzo dobrze, ale im dalej tym robiło się nudniej. Za dużo wątków chciano wcisnąć w tę biografię, przez co wszystkie są ujęte bardzo powierzchownie. Meh.
- Tylko aniołowie mają skrzydła (1939) – film z gatunku lekkich i przyjemnych, dobrze się ogląda, świetnie zagrany, scenariusz może nie porywa, ale też nie nudzi. Dla fanów samolotów film obowiązkowy.
- Vera Cruz (1954) – naprawdę fajny western, wciąga, jakoś mocno się nie zestarzał. Dużą zasługę w przyjemności z oglądania ma obsada, bo i Burt i Gary świetnie wypadają i mają dobrą chemię.
- Capote (2005) – bardzo dobrze się ogląda, gęsty, mroczny, chłodny klimat, a Philip Seymour Hoffman pokazał klasę, zdecydowanie zasłużony Oscar.
- Frantic (1988) – dobry thriller, szczególnie początek, gdzie trochę nie wiadomo do czego to zmierza i bawi się z widzem, ale pod koniec akcja zaczyna się trochę rozmywać.
- Do wszystkich chłopców, których kochałam: zawsze i na zawsze (2021) – film z kategorii: nie chce mi się o niczym myśleć. Może być puszczony w tle podczas gotowania, polecam. A poziom zdecydowanie lepszy niż tragiczna dwójka. Zwieńczenie serii wypada naprawdę spoko.
- Pięciu braci (2020) – wymęczyłam się. Jakiś taki poszarpany ten seans, momentami myślałam, że oglądam głupawą komedię, takie teksty tam leciały. A znowu momentami łapał.
- Carrington (1995) – taki, ot – do obejrzenia i zapomnienia. Fajna rola młodej Thompson, zawsze miło mi się ją ogląda na ekranie.
- Wykopaliska (2021) – wynudziłam się. Piękne zdjęcia, ciekawe role Carey Mulligan i Ralpha Fiennesa, i w sumie tyle. Temat przemijania dla mnie zupełnie nie wybrzmiał.
- Zaczęło się w Neapolu (1960) – kolejny film z Loren i na pewno najlepszy z obejrzanych. Dlaczego? A przez włoski klimacik! Aż się zatęskniło za wakacjami! Seans naprawdę udany, świetna rola Loren, dobry scenariusz. Do tego Capri w tle, winko i spaghetti!
- Portier z hotelu Atlantic (1924) – bardzo to był smutny seans, sporo emocji zamkniętych w niemym kinie. Ciekawy zabieg z skończeniem faktycznego filmu trochę szybciej i dołożenie zakończenia, które jest takim mrugnięciem do widza. Ładny przykład magii kina.
- That kind of woman (1959) – znowu Sophia Loren urzeka zdecydowanie, ale sama fabuła to dość nudna historia miłosna. Po reżyserze (m.in. Dog Day afternoon i Dwunastu gniewnych ludzi) oczekiwałam czegoś więcej.
- Powiew skandalu (1960) – ostatni film z Loren jaki widziałam. Jakoś nie chce się wierzyć, że to ten sam reżyser, co w kultowej Casablance. Nawet jako zwykły romans sprawdza się słabo i nic go nie ratuje.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz