Czarny kot, biały kot (1998), reż. Emir Kusturica
źródło |
Matko Destanov jest drobnym rzezimieszkiem żyjącym nad Dunajem wraz z 17 letnim, leniwym synem Zarije. Gdy kolejny „pewny” interes kończy się fiaskiem, Matko wpada na pomysł, aby zwrócić się o pomoc do znanego gangstera Dadana. Jest jednak jeden haczyk, Dadan ma siostrę, którą usilnie chce wydać za mąż i jego wybór pada właśnie na Zarija. Problem w tym, że serce nie sługa, syn Matko jest zakochany w Idzie, a siostra Dadana czeka na swojego księcia z bajki.
Reżysera filmu kojarzę, bo był artystą na jednym z majówkowych koncertów we Wrocławiu. Razem z zespołem tworzą energetyczną, pełną pasji muzykę bałkańską, do której cała sala bawiła się przednio. Film Czarny kot, biały kot okazał się również przepełniony dźwiękami i chociaż nie jest to typowy musical to muzyka jest integralną częścią życia bohaterów. W ogóle największą siłą tego filmu jest oryginalne podejście reżysera. Nie stara się naśladować sprawdzonych schematów przy tworzeniu swojego dzieła, raczej eksperymentuje i stawia na zabawę. Emir Kusturica pochodzi z Serbii i widać, że chce robić filmy, w których czuć jego korzenie. W Czarnym kocie, białym kocie skupia się na społeczności bałkańskich Romów. Znajdziemy tutaj miszmasz gatunków - będzie trochę gangsterki (włączając wstawiane złote zęby i strzelanie do przypadkowych przechodniów) komedii romantycznej (ze schematycznym - młodzi się kochają, ale ich rodziny nie popierają tego związku), wspomnianego wcześniej musicalu, a wszystko w farsowej otoczce, przepełnionej czarnym humorem. W tej komediowej konwencji wszystko wydaje się razem działać i napędzać akcję.
Gagi są tutaj mało wyszukane, ale niezmiennie budzące śmiech. Świnia przeżuwająca trabanta, ucieczka z własnego ślubu, chowając się w konarze drzewa czy wycieranie brudu gęsią to sceny, które brzmią jak prostacki humor. I on taki jest, ale w konwencji obranej przez Kusturicę ma to sens, nie razi głupotą, pasuje do pokręconej, mocno farsowej całości.
Jak już wspomniałam muzyka pełni tutaj bardzo ważną rolę, a podobno jest tak w każdym filmie reżysera. Przy wcześniejszych pracował nad ścieżką dźwiękową z przyjacielem Goranem Bregovicem, ale do Czarnego kota, białego kota muzykę stworzyli Nele Karajlić, Voja Aralica i Dejo Sparavalo. To zdecydowanie jeden z największych plusów produkcji, sprawiający, że na długo pozostaje w pamięci.
Inny świat (2012), reż. Dorota Kędzierzawska
źródło |
"Inny Świat" to filmowa opowieść o świecie, którego już nie ma. Danuta Szaflarska jest narratorką i przewodnikiem po historii i kulturze, które ukształtowały ją jako człowieka.
Mam wrażenie, że od strony realizatorskiej ten film się brzydko zestarzał. Pojawiające się napisy, które dosłownie przepisują wypowiadane słowa aktorki na ekran przywodziły na myśl bardziej jakiś projekt/prezentację niż film. Jednak siła tego tytułu tkwi w czymś zupełnie innym niż realizacja. Otóż, pani Danuta kipi przez cały czas trwania wywiadu taką dawką charyzmy, że trudno odwrócić od niej wzrok. Snuje historię swojego życia nie szczędząc opowieści smutnych i bolesnych, ale pozostając przy tym uśmiechnięta i pogodzona z losem. Sama kończy cały wywiad słowami: „nie ma lekko”, a jej życie zdecydowanie potwierdza to powiedzenie - nie należało do usłanych różami. W młodości straciła siostrę, brata, mieszkała w Warszawie podczas powstania, przeżyła bombardowania, doświadczyła głodu, ale nigdy nie straciła hartu ducha. W wieku 100 lat wciąż występowała na scenie, bo to było jej życie. Historie z czasów studiów pokazują jak charakterną dziewczyną była, jak potrafiła postawić się nauczycielom, „łapiąc się pod boki”. Potrafiła walczyć o swoje, nie oglądać się za siebie i wciąż iść do przodu. To naprawdę inspirująca historia, której słucha się z nieustającym zainteresowaniem. Jestem trochę w szoku, że pani Danuta potrafiła z takimi szczegółami przedstawić wydarzenia ze swojego dzieciństwa, jej pamięć robiła spore wrażenie. Widać też, że czuła się podczas rozmowy swobodnie, z reżyserką wiązała ją przyjaźń, dzięki czemu oglądanie jest czynnością jeszcze przyjemniejszą. Ciekawostką jest fakt, że film trwa dokładnie 97 minut, a aktorka podczas kręcenia miała 97 lat. Naprawdę dla tak ważnej postaci w świecie polskiego kina i teatru - warto obejrzeć.
Parasite (2019), reż. Joon-ho Bong
źródło |
Kierowca bez pracy, gospodyni bez domu, student bez kasy i dziewczyna bez perspektyw wspólnie stworzą perfekcyjny plan: jak w najkrótszym czasie stać się kimś i zająć miejsce bogaczy. W świecie, w którym liczy się tylko wydajność i sukces, przechytrzą system i zawalczą o siebie. Nawet, jeśli będzie to wymagało przekroczenia cienkiej granicy między tym, co jeszcze dozwolone, a tym, co absolutnie zabronione.
Największa siła Parasite? Nieskazitelnie wykonana mieszanka gatunków. Joon-ho Bong nie pozwala się widzom znudzić - kiedy już myślimy że oglądamy obyczajowy komediodramat to dostajemy bombę w klimatach thrillera, przy której napięcie sięga zenitu. Dzięki tej szalonej kombinacji nie będziemy mieć nawet chwili na odpłynięcie myślami od fabuły. Trzeba też przyznać, że w każdym z gatunków Bong czuje się świetnie, eksploruje ciekawe motywy i pozwala wyciągnąć z historii jej esencję. Świetnie wypada kontrast dwóch światów: z jednej strony rodzina zamieszkująca piwnicę w slumsach, z drugiej bogata familia, żyjąca w domu sławnego projektanta. Jedni otoczeni karaluchami, drudzy prywatnymi nauczycielami, kierowcami i sprzątaczkami. Tę przepaść społeczną Bong postawi w centrum swojej historii i będzie ją eksplorował przez cały czas trwania filmu. Zobaczymy jak biedni będą zmuszeni przez sytuację finansową do oszukiwania i wygryzania konkurencji, jak będą walczyć z innymi członkami swojej klasy społecznej, bo wydaje się to jedynym sposobem na przetrwanie. Będziemy świadkami tego, jak daleko jest się gotowy posunąć człowiek w dążeniu do godnego życia, do czego zmusza go system ekonomiczny. Także jest to wspaniały komentarz społeczny. Dodatkowo pod względem technicznym to również małe arcydzieło. Już wspomniane zestawienia świata slumsów z burżuazyjnymi wnętrzami dają nam piękny przekaz, dodatkowo montaż, dźwięk - wszystko tutaj jest dopracowane. Nie trzeba się też martwić, jeżeli boimy się określenia kino niezależne, bo przekaz jest dość klarowny.
Nie dość, że to film o aktualnym problemie, to jeszcze jest to sprawnie zrealizowany obraz, który sam w sobie jest po prostu absorbujący. Także mam wrażenie, że każdy powinien dać mu szansę. Może zachwyci Was tak jak mnie?
Boże Ciało (2019), reż. Jan Komasa
źródło |
Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia 20-letniego Daniela, który w trakcie pobytu w poprawczaku przechodzi duchową przemianę i skrycie marzy, żeby zostać księdzem. Po kilku latach odsiadki chłopak zostaje warunkowo zwolniony, a następnie skierowany do pracy w zakładzie stolarskim. Zamiast tego jednak, popychany niemożliwym do spełnienia marzeniem, Daniel kieruje się do miejscowego kościoła, gdzie zaprzyjaźnia się z proboszczem.
Dla mnie Boże Ciało to przykład idealnie skrojonego filmu. Jest w nim wszystko, co w kinie lubię i czego szukam. Zacznijmy od podstaw, czyli scenariusza. Historia jest wciągająca od samego początku do świetnego, zawieszonego zakończenia. Nie ma tutaj niepotrzebnych scen, na siłę przedłużanych czy przegadanych - wszystko służy jasnemu celowi. Mamy więc intrygującą fabułę, która niesie przekaz, a zarazem jest przyjemna w oglądaniu.
W Bożym Ciele brak jasnego podziału na bohaterów „dobrych” i „złych”, po raz kolejny będzie nam dane zobaczyć, że jeżeli o ludzkie charaktery chodzi to nic nie jest tak proste. Chłopak z poprawczaka, imprezowicz i, wydawałoby się, typ spod ciemnej gwiazdy potrafi zrozumieć problemy drugiego człowieka i wyciąga do niego pomocną dłoń. Natomiast pobożna, poważana przez wszystkich osoba może kryć w sobie niesamowitą żółć i nienawiść do innych. Także kończy się na standardowym - nie oceniaj książki po okładce. U Komasy jest jednak jeszcze więcej smaczków, które wyniesiemy z seansu. Świetnie przedstawiona mała, polska społeczność, w której ważne role odgrywają takie osoby jak proboszcz i wójt, którzy zajmuje się rozwiązywaniem sporów wśród mieszkańców. Podobało mi się także podejście do podstawy, która powinna rządzić światem duchownych. Bycie pasterzem, człowiekiem dbającym o parafian, ich dusze, który próbuje wyciągać ich z ciemnego miejsca, nauczać przebaczania i miłowania bliźniego. Jak widać nie trzeba do tego specjalnych nauk, czasami wystarczy zwykła, ludzka empatia.
W kwestii technicznej wszystko tutaj się zgadza - od scenariusza przez muzykę i zdjęcia po montaż. To po prostu porządnie skrojony film. Natomiast prawdziwą perełką jest niezaprzeczalnie odtwórca głównej roli, Bartosz Bielenia. Stworzył pełnokrwistą, niejednoznaczną i hipnotyzującą (te oczy!) postać, bohatera ciągle poszukującego celu. Towarzystwo miał zacne, dzięki czemu powstały relacje zbudowane na mocnym gruncie, nieważne czy na ekranie pojawiała się Eliza Rycembel czy Aleksandra Konieczna czy Łukasz Simlat - każdemu wierzyłam w każde słowo i każdy gest.
Cóż ja mogę więcej dodać? Nawet jeżeli niektórzy twierdzą, że Boże Ciało nie nadaje się na kandydata do Oscara, to ja jestem dumna, że akurat ten film nas reprezentuje. Nawet jeśli jest za bardzo polski, czego nie traktowałabym w kategorii wad tej produkcji.
źródło |
Oprócz tego widziałam:
- A Ghost Story (2017), reż. David Lowery - chyba jeden z najdziwniejszych seansów ostatnich lat. Przepełniony metafizyką i ukrytymi znaczeniami, otwarty na interpretacje, traktujący o upływie czasu i sensie naszego życia na Ziemi. Film raczej nie jest dla wszystkich, ale jeżeli uważacie, że nie przeszkadza Wam oglądanie około dziesięciominutowej sceny jedzenia ciasta to dajcie mu szansę (od listopada dostępny na Netflixie!).
- Namiętności (1969), reż. Ingmar Bergman - zrobiłam temu tytułowi sporą krzywdę, dlatego nie ma go w głównej części notki, a sama obiecałam sobie, że do niego wrócę. Otóż, obejrzałam go w kilku ratach, a to zdecydowanie tytuł, który potrzebuje naszej niezachwianej uwagi, żebyśmy mogli skupić się na bohaterach, wewnętrznie miotanych morzem emocji, a nie mogących sobie z nimi poradzić.
- Ból i blask (2019), reż. Pedro Almodovar - pierwszy seans w październiku i jakże udany! Almodovar kreuje bohatera-reżysera, który walczy z chorobą, a zarazem stara się poukładać relacje z przeszłości. Sposób prowadzenia filmu oparty jest na mieszaniu teraźniejszości z retrospektywą. Wspaniale zrealizowany: cudowna ścieżka dźwiękowa, scenografia i te kostiumy pełne kolorów, a jako wisienka na torcie genialna rola Banderasa. Polecam.
A Wy, co widzieliście w październiku?
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz