Pokazywanie postów oznaczonych etykietą narodziny gwiazdy. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą narodziny gwiazdy. Pokaż wszystkie posty

niedziela, 24 lutego 2019

Komu dałabym Oscara? (edycja 2019)

Minął kolejny rok, a mi ponownie udało się obejrzeć wszystkie filmy nominowane w głównej kategorii. Gdybym miała ogólnie podsumować ten rok to był dla mnie bardziej rozczarowujący od zeszłego. Może dlatego, że wśród nominowanych do Oscarów 2018 sporo było filmów, które zdawały się być zrobione idealnie pode mnie - nastoletni dramat w ciekawej formie, baśniowa historia o miłości i odmienności czy hipnotyzujący związek pomiędzy znanym, cenionym krawcem a dziewczyną z prowincji. W tym roku z plusów mogę wymienić nominacje dla Polski (Zimna Wojna walczy aż o 3 statuetki) i pojawienie się w głównej kategorii filmów z kompletnie innych gatunków, bo do wora dołożono nawet film superbohaterski. Całościowo jednak jest słabiej niż w zeszłym roku, ale nie znaczy to, że zabrakło jakichś perełek. Zaczynajmy więc!


Najlepszy film

Przyznaję, że kiedy pojawiły się nominacje to byłam trochę zaskoczona. Czarna Pantera była naprawdę dobrym filmem superbohaterskim, ale żeby od razu nominacja do Oscara za najlepszy film? Cieszy to, że Akademia pozwala sobie na poszerzenie horyzontów i doceniła ten gatunek, który kasowo ma się nadal bardzo dobrze (żeby nie powiedzieć, że coraz lepiej). Jednak wciąż, jak dla mnie nie była to żadna rewelacja. To samo miałam w przypadku BlacKkKlansman, który widziałam w kinie i jakoś tak nie zrobił większego wrażenia (chociaż Adam Driver był cudowny). O Narodzinach gwiazdy trochę tutaj już pisałam. Mnie się podobał, ale ja lubię ckliwe historie miłosne. Nie jest to jednak materiał na statuetkę dla najlepszego filmu. Vice to taki typowy tytuł oscarowy, temat polityczny, ciekawe kreacje aktorskie, tym razem interesująca także reżyseria, ale to nie jest film, który zostanie mi na długo w pamięci. Także te cztery tytuły skreśliłabym od razu. Przechodząc do tych, które mają większą szansę na statuetkę, to mam jedną prośbę. Oby nie było to Bohemian Rhapsody. Naprawdę nie rozumiem zachwytów nad tym filmem. Świetna historia, wspaniały dźwięk i muzyka. A wszystko to zasługa zespołu Queen. Sam pomysł na montaż, ugrzecznienie filmu, charakteryzacja i w ogóle ubranie tego w zwyczajny film biograficzny sprawiają, że wyszłam z kina rozczarowana. Ludzie jednak takie filmy lubią i cóż, szansę na nagrodę ma, ale trzymam kciuki, żeby ekipa BR wyszła bez niej. Jeżeli chodzi o Green Book to był to taki miły i przyjemny obraz, że aż się zdziwiłam. Dawno nie było wśród nominowanych takiego feel good movie, który mówi o problemach, ale przede wszystkim ogląda go się z czystą przyjemnością, Nie jest może jakiś odkrywczy, ale radość z oglądania nie słabnie od pierwszych minut do ostatnich. Przechodząc do moich faworytów, to mam dwa, a właściwie dwie, bo Romę i Faworytę. Roma zrobiła na mnie ogromne wrażenie, sponiewierała, napełniła emocjami, zahipnotyzowała obrazem i klimatem. Nie mogłam oderwać wzroku, pokochałam historię, pokochałam te kobiety, które musiały sobie radzić w świecie, w którym mężczyźni zniknęli, zostawiając miejsce na stworzenie nowej rodziny, zbudowanej na pięknych relacjach. Z drugiej strony mam Faworytę, czyli tytuł Lanthimosa, który w końcu wyskoczył z kina niszowego. To może być najbardziej strawny i najmniej dziwny film tego reżysera, ale nadal nie traci na wieloznaczności, specyficznym humorze i osobliwym klimacie. Co zrobi Akademia? Wydaje mi się, że Faworytę sobie odpuszczą, Roma ma szansę, a jeżeli wybierać z pozostałych to już wolę Green Book od Bohemian Rhapsody.

Oscar dla najlepszego filmu może powędruje do Romy, ewentualnie do filmów Green Book/Bohemian Rhapsody.

Najlepszy aktor pierwszoplanowy

Z nominowanych nie udało mi się obejrzeć Van Gogh. U bram wieczności chociaż nie wątpię, że Dafoe poradził sobie koncertowo, w końcu to piekielnie zdolny aktor. Największe szanse ma oczywiście Rami Malek za rolę Freddiego Mercury'ego. Po pierwsze Hollywood lubi nagradzać aktorów, którzy grają prawdziwe osoby, a Malek naprawdę dał radę, nie było wstydu. Szczególnie w scenach koncertowych oddawał energię muzyka. Co nie zmienia faktu, że ja skłaniałabym się bardziej ku Viggo Mortensenowi, który przekonał mnie do postaci włoskiego Tony'ego. Zagrał to lekko, ale wykreował pełnokrwistą postać. Oprócz tego bardzo dobry również był Bale, ale ja nie przepadam kiedy aktor schowany jest za taką masą charakteryzacji. Kawał dobrego aktorstwa pokazał też Cooper, ale jednak Oscara bym za tę kreację nie wręczyła.

Oscar dla najlepszego aktora pierwszoplanowego najpewniej powędruje do Rami Maleka za rolę Freddiego Mercury'ego w Bohemian Rhapsody.

Najlepsza aktorka pierwszoplanowa

Nie widziałam Mellisy McCarthy w Can you ever forgive me?. Reszta pań zrobiła na mnie spore wrażenie. Debiutująca Yalitza, dzięki której Roma miała tyle uroku i prawdy w sobie. Poradziła sobie świetnie, chociaż po jednym filmie trudno powiedzieć ile tam talentu aktorskiego, a ile pracy reżysera i odpowiedniego doboru kobiety do granej przez nią postaci. Lady Gaga chyba wszystkich zaskoczyła, że potrafiła być tak naturalna. To jedna z najjaśniejszych stron Narodzin gwiazdy i warto o tym mówić, ale Oscara bym jej raczej nie przyznała. Największe szanse ma chyba Glenn Close. To jej siódma nominacja, wciąż bez statuetki, a aktorką jest bardzo utalentowaną. W Żonie dała świetny popis zdolności - nie taki wybuchany i efekciarski, ale realistyczny i ujmujący. Bardzo bym się cieszyła, gdyby nagroda powędrowała do niej, ale przyznaję, że na mnie największe wrażenie zrobiła Colman. To, co ona miała do zagrania i w jaki sposób to zrobiła przerasta moje wyobrażenia o czyichkolwiek zdolnościach. Po prostu fascynująca.

Oscar dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej najpewniej powędruje do Glenn Close za rolę Joan Castleman w Żonie.

Najlepszy reżyser

W tym momencie możemy trochę puchnąć z dumy. Za granicą po ogłoszeniu nominacji zaczął się raban, że: jak to, nie ma Bradley'a Coopera? Skandal! A tymczasem jego miejsce zajął Paweł Pawlikowski. Bardzo mnie to cieszy, bo siła Zimnej wojny bije w ogromnej części od zdolności i zamysłu reżyserskiego. Na wygraną raczej nie ma co liczyć, ale dumny z nominacji być może. Spike Lee i Adam McKay odwalili kawał dobrej roboty, ale tematyka ich filmów nie trafiła w mój gust, toteż automatycznie nie mogłam docenić ich pracy bardziej niż dwóch pozostałych tytułów. Moim zdaniem Yorgos Lanthimos to wspaniały reżyser, który ma swój pomysł na robienie kina, bawi się nim, ekspetymentuje i wciąż nas zaskakuje. Oczywiście nie obrażę się za statuetkę dla Alfonso Cuarona, który jest ojcem tegorocznego czarnego konia, widać że czerpał przy produkcji ze swojego dzieciństwa i stworzył obraz niesamowity. Chociaż dzieli ludzi na bardzo skrajne obozy.

Oscar dla najlepszego reżysera najpewniej powędruje do Alfonso Cuarona za film Roma.


Najlepszy aktor drugoplanowy

Tutaj sprawa jest dla mnie dość jasna. Najlepszym w tym roku aktorem drugoplanowym był Mahershala Ali w filmie Green Book. Z początku taki wycofany, zamknięty w sobie, zdystansowany, powoli dał nam poznać swoje wnętrze, a jego kreacja była idealnie wyważona. Sam Elliot był w porządku (scena w samochodzie to naprawdę perełka), a Sam Rockwell raczej bez szału jako Bush. Jak już wspominałam, nie widziałam Can you ever forgive me?, toteż Granta nie ocenię. Adam Driver był cudowny, ale jednak w tym roku Ali zmiótł konkurencję.

Oscar dla najlepszego aktora drugoplanowego najpewniej powędruje do Mahersala Ali za rolę Dr Dona Shirley w Green Book.

Najlepsza aktorka drugoplanowa

Tutaj pojawił mi się pierwszy problem, bo nie widziałam Gdyby ulica Beale umiała mówić, a największe szanse na Oscara (patrząc na rozdania nagród z innych tegorocznych festiwali) ma Regina King. Nie wiem czy zasłużenie, ale na pewno się jeszcze przekonam. Po filmie Vice byłam zachwycona Amy Adams, jednak kiedy zobaczyłam Faworytę to obie aktorki drugoplanowe z filmu Lanthimosa wydawały mi się bardziej odpowiednimi kandydatkami. Emma Stone była świetna, nie spodziewałam się, że tak dobrze odnajdzie się w takim specyficznym kinie. Jednak ciut lepsza była w tym przypadku Rachel Weisz i gdyby King nie była nominowana to najpewniej stawiałabym właśnie na Weisz. Co do Mariny to była w Romie bardzo dobra, ale akurat w tej kategorii skłaniałabym się jednak do amerykańskich aktorek.

Oscar dla najlepszej aktorki drugoplanowej może powędruje do Reginy King za rolę w Gdyby ulica Beale umiała mówić, a może do Rachel Weisz za Faworytę.

Najlepszy scenariusz oryginalny

Tutaj jest tyle dobroci, że trudno mi wybrać, naprawdę. Nie widziałam Pierwszego reformowanego (chociaż słyszałam sporo superlatyw). Co do reszty, to odrzuciłabym Vice, ale trzy pozostałe są na tyle wspaniałe, że trudno mi między nimi wybrać. W Romie sporą robotę wykonały jednak zdjęcia, a w Faworycie cała warstwa techniczna, więc taka nagroda za czysty scenariusz oryginalny powinna trafić chyba do Green Book.

Oscar dla najlepszego scenariusza oryginalnego najpewniej powędruje do Green Book / Faworyty.

Najlepszy scenariusz adaptowany

Tutaj mam inny problem, bo z tych które widziałam, raczej żaden mnie nie porwał. Narodziny gwiazdy zaczęły się dobrze, ale im dalej tym więcej ze scenariuszem było problemów. BlacKkKlansman mnie jakoś nie przekonał, chociaż ten wątek kryminalny był całkiem zgrabnie poprowadzony. Z tych, które oglądałam najbardziej podobał mi się scenariusz, a właściwie adaptacja kilku opowieści w Balladzie o Busterze Scruggsie braci Coen. Jednak nie widziałam Gdyby ulica Beale umiała mówić i wydaje mi się, że to właśnie on zgarnie statuetkę.

Oscar dla najlepszego scenariusza adaptowanego najpewniej powędruje do Gdyby ulica Beale umiała mówić / BlacKkKlansman.


Szybka przebieżka przez resztę kategorii:
Najlepszy film nieanglojęzyczny: Roma, ale jeżeli zgarnie główną nagrodę to jest szansa dla Zimnej Wojny!
Najlepsza charakteryzacjaVice (reszty nie widziałam)
Najlepsza muzyka oryginalna: Alexandre Desplat za Wyspę psów? W sumie jakoś w tym roku się nie przysłuchiwałam, ale na pewno podobały mi się ścieżki z BlacKkKlansman i Czarnej Pantery.
Najlepsza piosenka: „Shallow” Lady Gaga i Bradley Cooper, Narodziny gwiazdy, tutaj nie może być inaczej!
Najlepsza scenografiaFaworyta
Najlepsze efekty specjalneAvengers? Sporo tutaj nie widziałam
Najlepsze kostiumyFaworyta / Czarna Pantera
Najlepsze zdjęcia: Roma
Najlepszy dźwięk/Najlepszy montaż dźwiękuBohemian Rhapsody / A star is born
Najlepszy długometrażowy film animowany: Spider-Man Uniwersum !


Jak tam Wasze typy?

poniedziałek, 29 października 2018

Micha filmów, które ostatnio widziałam

Znowu się trochę opuściłam i nie notowałam swoich wrażeń zaraz po obejrzeniu danego filmu. Dlatego dzisiaj tylko cztery tytuły, ale wszystkie warte uwagi. Trochę z serii: dla każdego coś dobrego, bo wszystkie te tytuły mnie do siebie przekonały, chociaż bardzo się od siebie różnią.

Bliscy nieznajomi (2018)

źródło
Zazwyczaj nie oglądam dokumentów. Wybierając filmy na tegorocznym American Film Festiwal natknęłam się jednak na ten tytuł, obejrzałam zwiastun, poczytałam zagraniczne opinie i stwierdziłam, że się przejdę. Warto było.
Dokument Tima Wardle'a opowiada o spotkaniu trzech identycznych 19-latków - dorastających z dala od siebie braci - do którego doszło w latach 80. Historia ta natychmiast stała się sensacją medialną - trojaczki pojawiały się w prasie i telewizji, wystąpiły nawet w kultowym "Rozpaczliwie poszukując Susan" i założyły nowojorską knajpę Triplets. 
Chyba muszę skończyć z tym odrzucaniem dokumentów. W mojej głowie nadal kołacze się to głupie przeświadczenie, że dokument to nudne, suche przedstawianie faktów. W przypadku Bliskich nieznajomych okazało się, że niedość, iż dokument może mieć wciągającą fabułę to jeszcze potrafi wyskoczyć z wieloma ciekawymi plot twistami i zostawić w głowie zagadnienie, nad którym można trochę pomyśleć po seansie. Oczywiście odradzam Wam czytanie szczegółowych opisów, bo zrujnujecie sobie zabawę w bycie zaskakiwanym. Pierwsza część filmu skupia się na historii trojaczków, które zostały rozdzielone po urodzeniu i adoptowane przez trzy różne rodziny. Świetnie się słucha tej opowieści, którą raczą nas bracia - jest wciągająca, pełna emocji, kiedy wspominają swoje pierwsze spotkanie to wręcz czujemy ekscytację, którą oni wtedy odczuwali. To naprawdę niesamowita historia zjednoczenia, odnalezienia brakującej części układanki w swoim życiu. Piękna, wzruszająca, którą napisało życie. Między wywiady z poszczególnymi bohaterami wplątane zostały nagrania, przypominające trochę stary sposób kręcenia dokumentów, ale zmontowane były na tyle sprawnie, że nie psuje to jakości filmu. Jednak najlepsze są oczywiście te elementy, których nie spodziewaliśmy się po obejrzeniu zwiastuna. Zaczynają się pojawiać pytania o moralność, wyższość nauki nad jednostką, dylemat czy ważniejsze jest dziedziczenie cech czy wychowanie. I ukazywane są z różnych, bardzo ciekawych perspektyw. Największym dla mnie plusem było pojawienie się starszej pani naukowiec, która miała inne zdanie niż reszta rozmówców, ale jej wypowiedź nie była zaprezentowana przez to w gorszym świetle, żeby narzucić nam jakieś zdanie. Po prostu wychodzimy z kina i możemy od razu zacząć dyskutować. Polecam.



Narodziny gwiazdy (2018)

źródło
Losy najnowszej wersji „Narodzin gwiazdy” były dość burzliwe. Początkowo reżyserią miał się zająć Clint Eastwood, a w rolę uzdolnionej dziewczyny wcielić się miała Beyonce. Po szeregu zmian stanęło na Bradley'u Cooperze za kamerą i w głównej roli, który na swoją ekranową partnerkę wybrał Lady Gagę. Nie spodziewałam się tego, ale wybór był idealny.
Jackson Maine (Bradley Cooper), gwiazdor muzyki country, którego kariera chyli się ku upadkowi odkrywa utalentowaną, nieznaną nikomu piosenkarkę Ally (Lady Gaga). Kiedy między tą dwójką wybucha płomienny romans, Jack nakłania Ally do wyjścia z cienia i pomaga jej osiągnąć sławę.
Miło jest być zaskakiwanym. Szczególnie tak pozytywnie. Zaczynając od tego, że po filmie spodziewałam się raczej kolejnej hollywoodzkiej historyjki „od zera do bohatera”, a kończąc na tym, że główną rolę powierzono nie aktorce, a piosenkarce. Tymczasem wystarczyło trochę dobrych reżyserskich pomysłów, naturalne dialogi i człowiek nieświadomie został wciągnięty w tę historię miłosną. Brawa należą się przede wszystkim Cooperowi, który w swoim debiucie reżyserskim postawił raczej na realizm niż blichtr świata show-biznesu. Dokonał kilku świetnych wyborów, a najlepszym było zatrudnienie do roli Ally Lady Gagi. Byłam przygotowana na poprawne wykonanie zadania (recenzje wystarczająco ją wychwalały), ale trudno było mi uwierzyć, że nie znajdzie się tam jakaś sztuczność. W końcu wiemy, że gwiazda lubi kontrowersje i artystyczną przesadę w przekazywaniu emocji. Tutaj jednak kompletne zaskoczenie - Gaga gra naturalnie, bez makijażu wygląda przepięknie i tworzy z Cooperem wspaniałą więź. To, że kobieta śpiewać potrafi chyba dla wszystkich jest jasne, a tutaj czasami zdarzają się dreszcze z zachwytu (uwielbiam jej solówkę w Shallow, gdzieś od 2:30 minuty). W ogóle sceny koncertowe są taką perełką tego filmu. Trzeba wspomnieć o tym, że wszystkie zostały nagrane na żywo podczas festiwalów, przed prawdziwą publicznością, a aktorzy nie korzystali z playbacków. Brakowało funduszy na zatrudnienie takiej masy statystów i wyszło to na dobre. Matthew Libatique, odpowiedzialny za zdjęcia, potrafił w tej ogromnej ilości dźwięków, światła i publiczności stworzyć wrażenie intymności między dwójką głównych bohaterów. Takich świetnych scen romantycznych będzie tutaj dużo więcej, w pamięci mam m.in. tę w wannie, w której Ally maluje Jacksonowi rzęsy i dokleja sztuczne brwi, które miała na sobie w momencie poznania. Najbardziej jednak błyszczy tutaj Bradley Cooper, który zdecydowanie powinien przestać być kojarzony z komediami typu „Kac Vegas”. W „Narodzinach gwiazdy” daje wiarygodny popis aktorskich umiejętności, obniża trochę swój głos, zapuszcza gęstą brodę, a przede wszystkim staje się muzykiem. Podobno przed filmem śpiewał jedynie pod prysznicem, ale kilka miesięcy przygotowań i proszę bardzo! Śpiewa i gra na gitarze, jakby się taki urodził. Na dodatek wspaniale wychodzą mu sceny, w których nadużywa alkoholu i narkotyków, nie szarżuje ani na chwilę, jest niesamowicie wiarygodny.
Przejdźmy jednak do fabuły. Wałkowana już po raz czwarty (pierwsze „Narodziny gwiazdy” na ekrany kin wkroczyły w 1937 roku), po kilku dostosowaniach okazuje się nadal aktualna. Wcześniej oglądałam jedynie wersję z Judy Garland, ale to wystarczyło mi, żeby nie przeżyć żadnych zaskoczeń fabularnych. Pierwsza część filmu jest rewelacyjna, bo Cooper daje nam sporo czasu, żeby wgryźć się w preludium relacji Ally-Jackson. Jednak kiedy sprawy zaczynają nabierać tempa, traci się uwagę widza, wydarzenia zdają się pospieszane i poszatkowane. Wtedy całą warstwę fabularną ratuje relacja głównych bohaterów, bez tego trudno byłoby przełknąć przewidywalność kolejnych scen. Szkoda, że Cooper nie postanowił bardziej uciec od tych hollywoodzkich klisz. Oprócz tego, to jak na musical brakowało mi więcej kawałków, które tłuką się widzowi po głowie jeszcze po wyjściu z kina.
Pewne jest to, że film zbierze przed ekranami sporą publiczność. Dawno nie było w kinie melodramatu, który pomimo kilku mankamentów potrafi przekonać do siebie. Ja zostałam zaskoczona na plus. Ale ja to romantyczka w duszy jestem, a dawno żadnej dobrej historii o miłości nie widziałam, więc może dlatego.



Manhattan (1979)

źródło
Ostatnim filmem Woody'ego Allena, o którym tutaj pisałam był genialny tytuł: Miłość i śmierć. Teraz już mogę wywnioskować, że reżyser w latach 70tych zdecydowanie miał dobry flow, bo Manhattan to kolejna perełka.
Isaac Davis utrzymuje się z dostarczania skeczów do telewizji. Nie radzi sobie z kobietami. Dwukrotnie rozwiedziony, płaci alimenty obu paniom i utrzymuje syna, Willy'ego.  Wiąże się z siedemnastoletnią uczennicą, Tracy, mimo że tak duża różnica wieku wprawia go w zakłopotanie.
Że filmy Allena są specyficzne to chyba każdy wie. Nie wszystkim przypadnie do gustu ich przegadany, intelektualny styl z neurotycznym bohaterem w roli głównej. Zwróćmy jednak uwagę, że niewielu reżyserom udaje się to, co właśnie jemu. Ot, mamy zwykłe historie mieszkańców Nowego Jorku - trochę komediowo zaplątane, trochę dramatycznie się zazębiające. Zdrada, rozwód, związek z młodszą kobietą, czyli nic czego w kinie jeszcze nie widzieliśmy. Allen jednak robi z tej historii coś więcej. Przede wszystkim dzięki wspaniałemu scenariuszowi, który pozwala aktorom wygłaszać długie tyrady na temat radzenia sobie z emocjami, wpływu talentu na osiągnięcie sukcesu czy ogólnie pojętej sztuki. Każdy dialog i monolog jest piekielnie interesujący, widz wręcz spija słowa z ust aktorów, a na dodatek ten scenariusz rozśmiesza do łez. Aktorzy natomiast dokładają swoją cegiełkę do finalnego sukcesu. Świetne role Diane Keaton, Mariel Hemingway (wnuczki Ernesta Hemingwaya!) i drugoplanowej Meryl Streep budują postacie cudownych partnerek, z którymi konfrontuje się typowy dla Allena bohater, zagrany przez samego reżysera, oczywiście idealnie go przedstawiający. Jest dodatkowo w filmie pewna nutka nostalgii i melancholii, w czym sporą zasługę mają czarno-białe zdjęcia Gordona Willisa. Jestem z tych osób, które do Stanów Zjednoczonych raczej nie ciągnie, ale po tym filmie chętnie usiadłabym na ławeczce przy moście bądź w jednej z głośnych, pełnych dymu papierosowego knajp. Najlepiej gdyby towarzyszyła temu muzyka Gershwina, która w Manhattanie robi spore wrażenie. W takich warunkach słuchanie o przerażającej, ale nieuchronnej wizji śmierci czy niespełnionej miłości wydaje się czymś zupełnie naturalnym.
Manhattan to zdecydowanie jeden z najlepszych filmów Allena, który sprawił, że mam ochotę nadrobić wszystkie jego starsze produkcje. I Wam też to polecam, to naprawdę inna jakość od jego nowszych tytułów. 




Tajemnice Silver Lake (2018)

źródło
Podczas seansu Tajemnic Silver Lake kilka osób opuściło kino, a ja nie mogłam przestać patrzeć jak zaczarowana w stronę ekranu. Wniosek z tego taki, że film mocno dzieli widzów. Ostatnio David Robert Mitchell za sprawą swojego poprzedniego filmu, Coś za mną chodzi, sprawił, że jakoś się przemogłam i obejrzałam horror (gatunek, który raczej staram się omijać), a teraz przekonał mnie do czekania na każdy jego kolejny film.
Sam (Andrew Garfield) jest bezrobotnym pożeraczem popkultury z Los Angeles, który chciałby zrobić coś sensownego, ale chwilowo poprzestaje na masturbacji i grze na Nintendo. Tajemnicze zniknięcie atrakcyjnej dziewczyny z sąsiedztwa obudzi jednak w młodzieńcu niezmordowanego Philipa Marlowe'a. 
Na film zwróciłam uwagę poprzez jego udział w ciekawych festiwalach filmowych. Właściwie nie byłam nastawiona, żeby wybrać się do kina, ale akurat miałam wolny wieczór, a repertuar niczym szczególnym nie zachęcał. Z tej początkowej obojętności narodziła się miłość. Specyficzna, bo można powiedzieć, że miłość do miłości. Miłości Davida Roberta Mitchella do kina. Miałam wrażenie, że każda scena musiała sprawiać masę frajdy podczas jej tworzenia. To tego typu film, po którym widać, że reżyser ma coś do powiedzenia i wie jakich środków chce użyć, żeby to powiedzieć. Porusza tematy bardzo współczesne, ale robi to w sposób tak oryginalny, że trudno nie dać się zaczarować.  Bawi się z widzem, zwodzi go na manowce, popycha bohatera w świat psychodelicznych snów, żeby go za chwilę wybudzić, a później pokazuje prawdę, która posiada na swojej powierzchni pozostałość tej sennej rzeczywistości. I w końcu sami nie wiemy gdzie całość zmierza, co się wydarzyło, a co było jedynie marą bohatera. 
Dzięki sprawnemu prowadzeniu kamery, świetnemu montażowi dźwięku reżyser przechodzi płynnie pomiędzy gatunkami filmowymi. Mamy momenty pełne napięcia, rodem z horroru, wyszukiwanie przez bohatera rozwiązania zagadki, co przypomina dobrą porcję filmu sensacyjnego, detektywistycznego, a chwilami absurd dociera do tej granicy, w której pozostaje nam się jedynie roześmiać. Za tę karuzelę cenię film tym bardziej!
Tematy ślepej wiary w istnienie teorii spiskowych i szukania znaczenia w każdym małym znaku, otrzymanym od życia zostały podjęte w sposób pomysłowy i fascynujący. W pewnym momencie możemy poczuć się trochę znużeni ciągłymi symbolami, otaczającymi bohatera, ale chwilę później uświadamiamy sobie, że to nie one go otaczają, tylko on tak bardzo chce je zobaczyć, że zaczynają go pogrążać w coraz większym szaleństwie. To prawda, że Mitchel oprócz masy symboli dokłada do swojego filmu również wesołą ferajnę przeróżnych wątków pobocznych, które nawet nie posiadają odpowiedniego zakończenia i po wyjściu z kina wiszą dalej gdzieś w połowie rozwinięte. Przymykam na to oko za fakt, jak wspaniale się bawiłam podczas tego karnawału różnych bohaterów. Andrew Garfield jest naszą główną postacią i radzi sobie dobrze. Cieszy mnie jego obecność w takim mniej komercyjnym kinie i liczę na więcej. I na pewno czekam na kolejny film Mitchella!




sobota, 11 listopada 2017

Złota era Hollywood - od czego zacząć (cz. 2)

Pierwsza część postu zawierająca tytuły lekkie, przyjemne i na uśmiech znajduje się tutaj.
Dzisiaj zajmiemy się kinem trochę poważniejszym, co nie znaczy, że mniej ciekawym. Tak jak kocham komedie z Audrey Hepburn czy musicale z Genem Kelly, tak muszę powiedzieć, że to właśnie na dzisiejszej liście znajdują się najbliższe memu sercu tytuły. To tutaj możemy znaleźć przykłady aktorstwa na najwyższym poziomie, które po dziś dzień wspominane jest z zachwytem na całym świecie. Bez zbędnego przedłużania, zapraszam na listę filmów, od których warto zacząć przygodę z hollywoodzkim kinem lat 40/50/60tych.

Przeminęło z wiatrem (1939)

źródło
Klasyk nad klasykami, najczęściej oglądany film wszech czasów, z cytatami powtarzanymi przez kolejne pokolenia (Frankly, my dear, I don't give a damn i kochane After all, tomorrow is another day). Warto go obejrzeć jak się ma już trochę lat na karku, bo wtedy można się faktycznie zachwycić. Historia upartej Scarlett O'Hary (Vivien Leigh), która jest córką bogatego plantatora i żyje jak rozpieszczona księżniczka. Wszystko się zmienia, kiedy wybucha wojna secesyjna, a jej ukochany z sąsiedztwa żeni się z inną. I tutaj przede wszystkim ta monumentalność robi wrażenie. Film trwa prawie cztery godziny (!), ale perypetie bohaterów ciekawią nas do tego stopnia, że trudno się na tym dziele nudzić. Spotkałam się już z wieloma opiniami, że obawiano się do niego zasiadać, bo stary i długi, a później następowało pozytywne zaskoczenie. Dlatego nie macie się nad czym zastanawiać. Film zrobił niemałą furorę, zgarniając sporo Oscarów (pierwszy raz w historii najlepszy film trwał aż tak długo), w tym dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej. Vivien po prostu zmiotła ogromną konkurencję i trzeba przyznać, że ta kobieta urodziła się do roli Scarlett, która ma sporo wad, ale której osobiście kibicowałam, chociaż zauważałam mnóstwo popełnianych przez nią błędów. Wrażenie robiła również chemia pomiędzy nią a Clarkiem Gable (z którym swoją drogą Vivien nie lubiła się całować, podobno miał nieświeży oddech!). Przez plan przewinęło się trzech reżyserów, a producent, David Selznik, za przekleństwo w tekście Frankly, my dear, I don't give a damn zapłacił karę o wysokości 5000 dolarów. Jednak było warto, bo cytat, tak jak cały film, przeszedł do historii kina na zawsze.

Wszystko o Ewie (1950)

źródło
Tym razem to film, który przede wszystkim robi wrażenie na płaszczyźnie scenariusza i reżyserii. Od razu widać, że to dzieło kompletne, które ogląda się z niegasnącym zainteresowaniem. To ten typ filmu, który możemy włączyć nawet dzisiaj i poczuć, że temat tam poruszany jest wciąż aktualny. Otóż, młodziutka i urocza dziewczyna, Ewa (Anne Baxter) jest ogromną fanką doświadczonej aktorki, odnoszącej sukcesy - Margo (Bettie Davis). W pewnym momencie udaje im się poznać, a Ewa zaczyna obracać się w kręgach przyjaciół Margo. Powoli z najbardziej oddanej fanki przeistacza się w największą rywalkę. Wszystko o Ewie to niezwykle frapująca historia o dochodzeniu po trupach do celu, genialnie zarysowane charaktery poszczególnych postaci, a wszystko w obłędnie zdolnej obsadzie. Ja zazwyczaj lubię oglądać filmy, w których możemy podejrzeć tę drugą stronę życia aktorskiego (chociażby jak w Birdmanie). Uważam, że ta tematyka to prawdziwa skarbnica różnych zachowań i pewnie dlatego filmy o tym tak wciągają. W tym przypadku mamy świetnie zarysowaną tę walkę o sławę, o pierwsze miejsce w szeregu. Zobaczymy jak wiele fałszu i zakłamania można doświadczyć w świecie celebrytów. Na dodatek możemy to oglądać w cudownym pojedynku aktorskim między Baxter a Davis, które stają na wysokości zadania i dokładają swoją iskrę do granych postaci. Tak bardzo aktualny, a jednak klasyk - musicie to zobaczyć!

Kto się boi Virginii Woolf (1966)

źródło
Wcześniej wspomniane filmy oparte były na powieści (Przeminęło z wiatrem) i opowiadaniu (Wszystko o Ewie). W przypadku Kto się boi Virginii Woolf mamy do czynienia z dramatem, napisanym przez Edwarda Albee, którego konikiem były dramaty psychologiczne. Czyli automatycznie mamy ograniczone miejsce i czas akcji, a sukces może opierać się jedynie na dobrym scenariuszu. I ten taki oczywiście jest. Na dodatek daje ogromne pole manewru dla aktorskich szarży, a odtwórcy poszczególnych ról z przyjemnością je wykorzystują. W filmie występują jedynie cztery osoby. Martha (Elizabeth Taylor) i George (Richard Burton) wracają z jednego towarzyskiego spotkania, już w stanie nietrzeźwym. Wtedy dowiadujemy się, że zaplanowali jeszcze wieczorek zapoznawczy z młodym małżeństwem, które właśnie wprowadziło się do okolicy. Całą noc będziemy oglądać to spotkanie czwórki osób. Wbrew pozorom, trudno się na tym filmie nudzić. Z uczuciem zgrozy będziemy obserwować zachowanie starszego małżeństwa - Martha to kobieta o niewyparzonej gębie, która wydaje się niczym nie przejmować, a swojego męża traktować jako kompletne zero. George, człowiek z pozoru cichy i spokojny, również potrafi pokazać pazurki i mściwą stronę swojego charakteru. Cały wieczór będą bez skrupułów prać małżeńskie brudy przy gościach, co oczywiście wprawi ich w zakłopotanie. Natomiast to zderzenie dwóch małżeństw z różnymi stażami będzie skłaniało do refleksji na temat słuszności podejmowania decyzji o wiązaniu się „na zawsze”. Moim zdaniem to najlepsza rola w dorobku Elizabeth Taylor - to ona najczęściej kradnie uwagę widza. Trzeba też wspomnieć o reżyserze tego dzieła. Mike Nichols zadebiutował owym filmem, świetnie radząc sobie z poprowadzeniem aktorów przez swoją wizję. Jego późniejsze tytuły również zasługują na zainteresowanie (nakręcił Bliżej, Absolwenta). Polecam jednak zacząć od Kto się boi Virginii Woolf, bo to po prostu wspaniały film.

Bulwar Zachodzącego Słońca (1950)

źródło
Film chciałam obejrzeć odkąd przeczytałam pewną wychwalającą go recenzję (wydaje mi się, że było to na blogu Quentina). Tym razem obsada była dla mnie raczej czarną magią, a skusiła mnie poruszana tam tematyka. No i reżyser! Billy Wilder to jedno z najbardziej rozpoznawalnych nazwisk, jeżeli chodzi o stare, dobre Hollywood. Najlepsze jest to, że próbował różnych gatunków, bo przebył drogę od filmów noir, poprzez dramaty, po komedie i romanse, ale za każdym razem stawał na wysokości zadania. Z czystym sumieniem można stwierdzić, że Wilder miał prawdziwą smykałkę do pokazywania nam życia swoich bohaterów, a każdy jego film potrafił widza oczarować. Wystarczy wspomnieć, że Bulwar Zachodzącego Słońca to jeden z czterech filmów tego reżysera, które oceniłam na ocenę 9/10, więc rozumiecie, że dla mnie to po prostu geniusz. W przypadku tego filmu znowu mamy do czynienia ze światem związanym z Fabryką snów, który możemy oglądać od kuchni. Joe (William Holden) podczas ucieczki znajduje schronienie w domu przy Sunset Boulevard. Okazuje się, że jego mieszkanką jest dawna gwiazda kina niemego, Norma Desmond (Gloria Swanson). Kobieta prosi go o pomoc w napisaniu scenariusza. Czyli mamy znowu tematykę wielkich zmian w kinie, po wprowadzeniu dźwięku w filmach (poruszana była również w Deszczowej piosence, o której wspominałam w pierwszej części posta). Możemy obserwować co przeżywały gwiazdy dużego ekranu, kiedy okazało się, że nie są już wystarczające, kiedy wypierały je młode i urocze panny, które potrafiły grać również za pomocą głosu. Podobno do głównej roli brana była pod uwagę Pola Negri, ale jej polski akcent był zbyt słyszalny. Nie ma czego żałować, bo Gloria Swanson dała popis swoich zdolności. Chociaż można kwestionować czy to były umiejętności czy prawdziwe życie. W końcu aktorka sama przeżyła tę zmianę w kinie - niegdyś była gwiazdą kina niemego, a w Bulwarze Zachodzącego Słońca pojawiła się po dziewięcioletniej przerwie. I dała najbardziej pamiętny występ w karierze. A sam film, dla fanów kina jest pozycją obowiązkową.

 Zabić drozda (1962)

źródło
W przypadku Zabić drozda nikogo chyba nie zdziwię stwierdzeniem, że sięgnęłam po ekranizację po przeczytaniu pierwowzoru. Powieść Harper Lee podbiła szturmem serca czytelników na całym świecie i zachwyca nas po dziś dzień. Na szczęście ekranizacja nie odstaje od oryginału i fani książki powinni być w zupełności zadowoleni. To historia Atticusa (Gregory Peck), który postanawia być obrońcą sądowym skazanego czarnoskórego mężczyzny, co wywołuje niemałe poruszenie w niewielkiej miejscowości. Wszystko będziemy obserwować oczami dziewczynki, na którą wołają Smyk (Mary Badham). Film porusza tematy rasizmu i prześladowań Afroamerykanów. To, co najbardziej łapie mnie za serce to ten bunt Atticusa, taki cichy i spokojny, wśród krzyczących na niego przeciwników. W ogóle postać grana przez Gregorego Pecka jest jedną z moich ulubionych w literaturze i filmie. To taki ciepły, uczciwy człowiek, który potrafi przemawiać przed Wysokim Sądem, dyskutować z Afroamerykanami i tłumaczyć rzeczywistość kilkuletniej dziewczynce. Idealny przewodnik życia. A fabularnie film nadal jest bardzo aktualny. Będziemy mieć również do czynienia z wątkiem pobocznym, dotyczącym tajemniczego „Boo” Radleya. Przekonamy się jak działa małomiasteczkowa plotka, jak potrafi naznaczyć mieszkańca, niekoniecznie prawidłowo. Bardzo dobre role Gregorego Pecka i zdolnej Mary Badham, która jednak nie wybrała aktorstwa jako swojej drogi kariery. Nie wiem czy mamy czego żałować, ale postać Smyka zdecydowanie została oddana cudownie. Polecam, fanom książki i nie tylko!

Tramwaj zwany pożądaniem (1951)

źródło
Jeżeli mówimy o kinie lat 50tych to nie mogło zabraknąć tutaj jednego nazwiska - Tennessee Williams. To autor wielu sztuk teatralnych, z których kilka zostało przeniesionych na duży ekran. Miałam problem z wyborem tytułu do tego zestawienia, bo genialnymi ekranizacjami są również Kotka na gorącym, blaszanym dachu czy Słodki ptak młodości. Wybór padł jednak na najbardziej znaną sztukę autora i po prostu genialny film, czyli Tramwaj zwany pożądaniem. Fabułę rozpoczyna przyjazd Blanche DeBois (Vivien Leigh) do swojej siostry, Stelli (Kim Hunter). Nie potrafi znaleźć wspólnego języka ze swoim porywczym szwagrem, Stanley'em Kowalskim (Marlon Brando). A ich wymiany zdań naprawdę są legendarne. Przyznam, że fabułę filmu znałam przed seansem, bo udało mi się obejrzeć spektakl na podstawie tego dramatu w Teatrze Bagatela w Krakowie. W żaden sposób nie przeszkadzało mi to w rozkoszowaniu się filmem. Ogromna w tym zasługa świetnie dobranej obsady. Vivien Leigh jest przekonywująca w roli niestabilnej emocjonalnie Blanche, jej napady melancholii i szaleństwa absorbują uwagę widza. Zapewne w oddaniu postaci pomógł fakt, że podczas kręcenia filmu aktorka cierpiała na maniakalną depresję i może to mogliśmy oglądać na ekranie. Bardzo dobra jest również Kim w roli Stelli, o której zazwyczaj się zapomina. W tym przypadku charakter kobiety rozdartej pomiędzy mężem a siostrą został świetnie oddany. Niezapomniany również wydaje się Brando w roli zwierzęcego agresora. Ma w sobie taką masę charyzmy, że ciężko oderwać od niego wzrok, a jego zachowanie „złego chłopaka” potrafi elektryzować i nie możemy się dziwić, że kobiety są nim zainteresowane, nawet jeżeli nie traktuje ich z należnym szacunkiem. Film oparty jest po prostu na świetnym scenariuszu, w którym poznamy codzienne dramaty każdego z bohaterów i zobaczymy jak sobie z nimi radzą. Warto zobaczyć.

Narodziny gwiazdy (1954)

źródło
Mówiąc o wielkich nazwiskach starego kina Hollywood warto też wspomnieć George'a Cukor, czyli reżysera wielu świetnych filmów (m.in. My Fair Lady z Audrey Hepburn i Żebro Adama z Katherine Hepburn). W przypadku Narodzin gwiazdy pozwolił po raz kolejny zabłysnąć nazwisku Judy Garland, która powróciła na ekrany po czteroletniej przerwie. Ten film to musical, ale inny niż te, które polecałam w poprzedniej części tego posta. Tym razem to dramat skupiający się na postaci gwiazdora (znowu Hollywood od podszewki, sic!), który boryka się z problemami alkoholowymi. Pomaga w drodze na szczyt śpiewaczce Esther (Judy Garland). Niestety, wraz z rozwojem jej kariery, wzrasta również pociąg Normana (James Mason) do alkoholu. Narodziny gwiazdy to musical pełną gębą, więc musicie być przygotowani na sporą ilość piosenek. Na szczęście mamy do czynienia przede wszystkim z jazzem i piosenkami rodem z Broadway'u, więc te chłonęłam całą sobą. Wszyscy wiemy, że Judy Garland miała piękny głos, więc możecie się domyślić, że oglądanie filmu, w którym tak często możemy jej słuchać i podziwiać jej ruch sceniczny, to czysta przyjemność. Na dodatek aktorsko wypada bardzo dobrze, to rola, którą najbardziej cenię w jej dorobku (chociaż nie widziałam wciąż Wyroku w Norymberdze). Cukor naprawdę dobrze prowadził aktorki w swoich filmach, które zawsze były charakterystyczne i przyciągały uwagę widza. A sam film zawiera tak dobrą historię, że powstało już wiele jego wersji (m.in. jedna wcześniejsza z 1937 roku i jedna późniejsza z Barbarą Steisand), a w planach jest kolejny z Lady Gagą i Bradley'em Cooperem w rolach głównych. Temat wciąż aktualny, pokazanie świata ludzi sławy, karier poszczególnych artystów, które się rozwijają i tych, które upadają, żeby zrobić miejsce kolejnym. Chyba warto nadrobić przed najnowszą wersją filmu, która zaplanowana jest na 2018 rok.


Jeżeli tego będzie Wam mało to sięgnijcie jeszcze po te tytuły: Mroczne zwycięstwo, Bonnie i Clyde, Na wschód od Edenu, Garsoniera, Gilda, Casablanca, Co się zdarzyło Baby Jane, M jak morderstwo. 

Dajcie znać czy zamierzacie nadrabiać stare kino czy jednak wolicie zostać przy współczesnym! :)

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka