sobota, 11 listopada 2017

Złota era Hollywood - od czego zacząć (cz. 2)

Pierwsza część postu zawierająca tytuły lekkie, przyjemne i na uśmiech znajduje się tutaj.
Dzisiaj zajmiemy się kinem trochę poważniejszym, co nie znaczy, że mniej ciekawym. Tak jak kocham komedie z Audrey Hepburn czy musicale z Genem Kelly, tak muszę powiedzieć, że to właśnie na dzisiejszej liście znajdują się najbliższe memu sercu tytuły. To tutaj możemy znaleźć przykłady aktorstwa na najwyższym poziomie, które po dziś dzień wspominane jest z zachwytem na całym świecie. Bez zbędnego przedłużania, zapraszam na listę filmów, od których warto zacząć przygodę z hollywoodzkim kinem lat 40/50/60tych.

Przeminęło z wiatrem (1939)

źródło
Klasyk nad klasykami, najczęściej oglądany film wszech czasów, z cytatami powtarzanymi przez kolejne pokolenia (Frankly, my dear, I don't give a damn i kochane After all, tomorrow is another day). Warto go obejrzeć jak się ma już trochę lat na karku, bo wtedy można się faktycznie zachwycić. Historia upartej Scarlett O'Hary (Vivien Leigh), która jest córką bogatego plantatora i żyje jak rozpieszczona księżniczka. Wszystko się zmienia, kiedy wybucha wojna secesyjna, a jej ukochany z sąsiedztwa żeni się z inną. I tutaj przede wszystkim ta monumentalność robi wrażenie. Film trwa prawie cztery godziny (!), ale perypetie bohaterów ciekawią nas do tego stopnia, że trudno się na tym dziele nudzić. Spotkałam się już z wieloma opiniami, że obawiano się do niego zasiadać, bo stary i długi, a później następowało pozytywne zaskoczenie. Dlatego nie macie się nad czym zastanawiać. Film zrobił niemałą furorę, zgarniając sporo Oscarów (pierwszy raz w historii najlepszy film trwał aż tak długo), w tym dla najlepszej aktorki pierwszoplanowej. Vivien po prostu zmiotła ogromną konkurencję i trzeba przyznać, że ta kobieta urodziła się do roli Scarlett, która ma sporo wad, ale której osobiście kibicowałam, chociaż zauważałam mnóstwo popełnianych przez nią błędów. Wrażenie robiła również chemia pomiędzy nią a Clarkiem Gable (z którym swoją drogą Vivien nie lubiła się całować, podobno miał nieświeży oddech!). Przez plan przewinęło się trzech reżyserów, a producent, David Selznik, za przekleństwo w tekście Frankly, my dear, I don't give a damn zapłacił karę o wysokości 5000 dolarów. Jednak było warto, bo cytat, tak jak cały film, przeszedł do historii kina na zawsze.

Wszystko o Ewie (1950)

źródło
Tym razem to film, który przede wszystkim robi wrażenie na płaszczyźnie scenariusza i reżyserii. Od razu widać, że to dzieło kompletne, które ogląda się z niegasnącym zainteresowaniem. To ten typ filmu, który możemy włączyć nawet dzisiaj i poczuć, że temat tam poruszany jest wciąż aktualny. Otóż, młodziutka i urocza dziewczyna, Ewa (Anne Baxter) jest ogromną fanką doświadczonej aktorki, odnoszącej sukcesy - Margo (Bettie Davis). W pewnym momencie udaje im się poznać, a Ewa zaczyna obracać się w kręgach przyjaciół Margo. Powoli z najbardziej oddanej fanki przeistacza się w największą rywalkę. Wszystko o Ewie to niezwykle frapująca historia o dochodzeniu po trupach do celu, genialnie zarysowane charaktery poszczególnych postaci, a wszystko w obłędnie zdolnej obsadzie. Ja zazwyczaj lubię oglądać filmy, w których możemy podejrzeć tę drugą stronę życia aktorskiego (chociażby jak w Birdmanie). Uważam, że ta tematyka to prawdziwa skarbnica różnych zachowań i pewnie dlatego filmy o tym tak wciągają. W tym przypadku mamy świetnie zarysowaną tę walkę o sławę, o pierwsze miejsce w szeregu. Zobaczymy jak wiele fałszu i zakłamania można doświadczyć w świecie celebrytów. Na dodatek możemy to oglądać w cudownym pojedynku aktorskim między Baxter a Davis, które stają na wysokości zadania i dokładają swoją iskrę do granych postaci. Tak bardzo aktualny, a jednak klasyk - musicie to zobaczyć!

Kto się boi Virginii Woolf (1966)

źródło
Wcześniej wspomniane filmy oparte były na powieści (Przeminęło z wiatrem) i opowiadaniu (Wszystko o Ewie). W przypadku Kto się boi Virginii Woolf mamy do czynienia z dramatem, napisanym przez Edwarda Albee, którego konikiem były dramaty psychologiczne. Czyli automatycznie mamy ograniczone miejsce i czas akcji, a sukces może opierać się jedynie na dobrym scenariuszu. I ten taki oczywiście jest. Na dodatek daje ogromne pole manewru dla aktorskich szarży, a odtwórcy poszczególnych ról z przyjemnością je wykorzystują. W filmie występują jedynie cztery osoby. Martha (Elizabeth Taylor) i George (Richard Burton) wracają z jednego towarzyskiego spotkania, już w stanie nietrzeźwym. Wtedy dowiadujemy się, że zaplanowali jeszcze wieczorek zapoznawczy z młodym małżeństwem, które właśnie wprowadziło się do okolicy. Całą noc będziemy oglądać to spotkanie czwórki osób. Wbrew pozorom, trudno się na tym filmie nudzić. Z uczuciem zgrozy będziemy obserwować zachowanie starszego małżeństwa - Martha to kobieta o niewyparzonej gębie, która wydaje się niczym nie przejmować, a swojego męża traktować jako kompletne zero. George, człowiek z pozoru cichy i spokojny, również potrafi pokazać pazurki i mściwą stronę swojego charakteru. Cały wieczór będą bez skrupułów prać małżeńskie brudy przy gościach, co oczywiście wprawi ich w zakłopotanie. Natomiast to zderzenie dwóch małżeństw z różnymi stażami będzie skłaniało do refleksji na temat słuszności podejmowania decyzji o wiązaniu się „na zawsze”. Moim zdaniem to najlepsza rola w dorobku Elizabeth Taylor - to ona najczęściej kradnie uwagę widza. Trzeba też wspomnieć o reżyserze tego dzieła. Mike Nichols zadebiutował owym filmem, świetnie radząc sobie z poprowadzeniem aktorów przez swoją wizję. Jego późniejsze tytuły również zasługują na zainteresowanie (nakręcił Bliżej, Absolwenta). Polecam jednak zacząć od Kto się boi Virginii Woolf, bo to po prostu wspaniały film.

Bulwar Zachodzącego Słońca (1950)

źródło
Film chciałam obejrzeć odkąd przeczytałam pewną wychwalającą go recenzję (wydaje mi się, że było to na blogu Quentina). Tym razem obsada była dla mnie raczej czarną magią, a skusiła mnie poruszana tam tematyka. No i reżyser! Billy Wilder to jedno z najbardziej rozpoznawalnych nazwisk, jeżeli chodzi o stare, dobre Hollywood. Najlepsze jest to, że próbował różnych gatunków, bo przebył drogę od filmów noir, poprzez dramaty, po komedie i romanse, ale za każdym razem stawał na wysokości zadania. Z czystym sumieniem można stwierdzić, że Wilder miał prawdziwą smykałkę do pokazywania nam życia swoich bohaterów, a każdy jego film potrafił widza oczarować. Wystarczy wspomnieć, że Bulwar Zachodzącego Słońca to jeden z czterech filmów tego reżysera, które oceniłam na ocenę 9/10, więc rozumiecie, że dla mnie to po prostu geniusz. W przypadku tego filmu znowu mamy do czynienia ze światem związanym z Fabryką snów, który możemy oglądać od kuchni. Joe (William Holden) podczas ucieczki znajduje schronienie w domu przy Sunset Boulevard. Okazuje się, że jego mieszkanką jest dawna gwiazda kina niemego, Norma Desmond (Gloria Swanson). Kobieta prosi go o pomoc w napisaniu scenariusza. Czyli mamy znowu tematykę wielkich zmian w kinie, po wprowadzeniu dźwięku w filmach (poruszana była również w Deszczowej piosence, o której wspominałam w pierwszej części posta). Możemy obserwować co przeżywały gwiazdy dużego ekranu, kiedy okazało się, że nie są już wystarczające, kiedy wypierały je młode i urocze panny, które potrafiły grać również za pomocą głosu. Podobno do głównej roli brana była pod uwagę Pola Negri, ale jej polski akcent był zbyt słyszalny. Nie ma czego żałować, bo Gloria Swanson dała popis swoich zdolności. Chociaż można kwestionować czy to były umiejętności czy prawdziwe życie. W końcu aktorka sama przeżyła tę zmianę w kinie - niegdyś była gwiazdą kina niemego, a w Bulwarze Zachodzącego Słońca pojawiła się po dziewięcioletniej przerwie. I dała najbardziej pamiętny występ w karierze. A sam film, dla fanów kina jest pozycją obowiązkową.

 Zabić drozda (1962)

źródło
W przypadku Zabić drozda nikogo chyba nie zdziwię stwierdzeniem, że sięgnęłam po ekranizację po przeczytaniu pierwowzoru. Powieść Harper Lee podbiła szturmem serca czytelników na całym świecie i zachwyca nas po dziś dzień. Na szczęście ekranizacja nie odstaje od oryginału i fani książki powinni być w zupełności zadowoleni. To historia Atticusa (Gregory Peck), który postanawia być obrońcą sądowym skazanego czarnoskórego mężczyzny, co wywołuje niemałe poruszenie w niewielkiej miejscowości. Wszystko będziemy obserwować oczami dziewczynki, na którą wołają Smyk (Mary Badham). Film porusza tematy rasizmu i prześladowań Afroamerykanów. To, co najbardziej łapie mnie za serce to ten bunt Atticusa, taki cichy i spokojny, wśród krzyczących na niego przeciwników. W ogóle postać grana przez Gregorego Pecka jest jedną z moich ulubionych w literaturze i filmie. To taki ciepły, uczciwy człowiek, który potrafi przemawiać przed Wysokim Sądem, dyskutować z Afroamerykanami i tłumaczyć rzeczywistość kilkuletniej dziewczynce. Idealny przewodnik życia. A fabularnie film nadal jest bardzo aktualny. Będziemy mieć również do czynienia z wątkiem pobocznym, dotyczącym tajemniczego „Boo” Radleya. Przekonamy się jak działa małomiasteczkowa plotka, jak potrafi naznaczyć mieszkańca, niekoniecznie prawidłowo. Bardzo dobre role Gregorego Pecka i zdolnej Mary Badham, która jednak nie wybrała aktorstwa jako swojej drogi kariery. Nie wiem czy mamy czego żałować, ale postać Smyka zdecydowanie została oddana cudownie. Polecam, fanom książki i nie tylko!

Tramwaj zwany pożądaniem (1951)

źródło
Jeżeli mówimy o kinie lat 50tych to nie mogło zabraknąć tutaj jednego nazwiska - Tennessee Williams. To autor wielu sztuk teatralnych, z których kilka zostało przeniesionych na duży ekran. Miałam problem z wyborem tytułu do tego zestawienia, bo genialnymi ekranizacjami są również Kotka na gorącym, blaszanym dachu czy Słodki ptak młodości. Wybór padł jednak na najbardziej znaną sztukę autora i po prostu genialny film, czyli Tramwaj zwany pożądaniem. Fabułę rozpoczyna przyjazd Blanche DeBois (Vivien Leigh) do swojej siostry, Stelli (Kim Hunter). Nie potrafi znaleźć wspólnego języka ze swoim porywczym szwagrem, Stanley'em Kowalskim (Marlon Brando). A ich wymiany zdań naprawdę są legendarne. Przyznam, że fabułę filmu znałam przed seansem, bo udało mi się obejrzeć spektakl na podstawie tego dramatu w Teatrze Bagatela w Krakowie. W żaden sposób nie przeszkadzało mi to w rozkoszowaniu się filmem. Ogromna w tym zasługa świetnie dobranej obsady. Vivien Leigh jest przekonywująca w roli niestabilnej emocjonalnie Blanche, jej napady melancholii i szaleństwa absorbują uwagę widza. Zapewne w oddaniu postaci pomógł fakt, że podczas kręcenia filmu aktorka cierpiała na maniakalną depresję i może to mogliśmy oglądać na ekranie. Bardzo dobra jest również Kim w roli Stelli, o której zazwyczaj się zapomina. W tym przypadku charakter kobiety rozdartej pomiędzy mężem a siostrą został świetnie oddany. Niezapomniany również wydaje się Brando w roli zwierzęcego agresora. Ma w sobie taką masę charyzmy, że ciężko oderwać od niego wzrok, a jego zachowanie „złego chłopaka” potrafi elektryzować i nie możemy się dziwić, że kobiety są nim zainteresowane, nawet jeżeli nie traktuje ich z należnym szacunkiem. Film oparty jest po prostu na świetnym scenariuszu, w którym poznamy codzienne dramaty każdego z bohaterów i zobaczymy jak sobie z nimi radzą. Warto zobaczyć.

Narodziny gwiazdy (1954)

źródło
Mówiąc o wielkich nazwiskach starego kina Hollywood warto też wspomnieć George'a Cukor, czyli reżysera wielu świetnych filmów (m.in. My Fair Lady z Audrey Hepburn i Żebro Adama z Katherine Hepburn). W przypadku Narodzin gwiazdy pozwolił po raz kolejny zabłysnąć nazwisku Judy Garland, która powróciła na ekrany po czteroletniej przerwie. Ten film to musical, ale inny niż te, które polecałam w poprzedniej części tego posta. Tym razem to dramat skupiający się na postaci gwiazdora (znowu Hollywood od podszewki, sic!), który boryka się z problemami alkoholowymi. Pomaga w drodze na szczyt śpiewaczce Esther (Judy Garland). Niestety, wraz z rozwojem jej kariery, wzrasta również pociąg Normana (James Mason) do alkoholu. Narodziny gwiazdy to musical pełną gębą, więc musicie być przygotowani na sporą ilość piosenek. Na szczęście mamy do czynienia przede wszystkim z jazzem i piosenkami rodem z Broadway'u, więc te chłonęłam całą sobą. Wszyscy wiemy, że Judy Garland miała piękny głos, więc możecie się domyślić, że oglądanie filmu, w którym tak często możemy jej słuchać i podziwiać jej ruch sceniczny, to czysta przyjemność. Na dodatek aktorsko wypada bardzo dobrze, to rola, którą najbardziej cenię w jej dorobku (chociaż nie widziałam wciąż Wyroku w Norymberdze). Cukor naprawdę dobrze prowadził aktorki w swoich filmach, które zawsze były charakterystyczne i przyciągały uwagę widza. A sam film zawiera tak dobrą historię, że powstało już wiele jego wersji (m.in. jedna wcześniejsza z 1937 roku i jedna późniejsza z Barbarą Steisand), a w planach jest kolejny z Lady Gagą i Bradley'em Cooperem w rolach głównych. Temat wciąż aktualny, pokazanie świata ludzi sławy, karier poszczególnych artystów, które się rozwijają i tych, które upadają, żeby zrobić miejsce kolejnym. Chyba warto nadrobić przed najnowszą wersją filmu, która zaplanowana jest na 2018 rok.


Jeżeli tego będzie Wam mało to sięgnijcie jeszcze po te tytuły: Mroczne zwycięstwo, Bonnie i Clyde, Na wschód od Edenu, Garsoniera, Gilda, Casablanca, Co się zdarzyło Baby Jane, M jak morderstwo. 

Dajcie znać czy zamierzacie nadrabiać stare kino czy jednak wolicie zostać przy współczesnym! :)

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka