środa, 1 listopada 2017

Październikowa micha filmów

Październik pod względem filmowym muszę uznać za bardzo dobry. Obejrzałam wiele filmów, które zrobiły na mnie pozytywne wrażenie, chociaż zdarzyły się też sporadyczne rozczarowania. Do tej listy miał dołączyć jeszcze nowy Thor, niestety choroba przetrzymała mnie w domu i do kina nie dotarłam. Na pewno to jednak nadrobię.
Jeżeli się zastanawiacie dlaczego tak różne filmy mają taką samą ocenę to odsyłam do wpisu: MÓJ SYSTEM OCENIANIA

Dziewczyna z pociągu (2016)

źródło
Dzisiejsze zestawienie zaczniemy od pierwszego rozczarowania tego miesiąca. Pomimo miana bestsellera i wielu pochlebnych recenzji pierwowzoru, autorstwa Pauli Hawkins, nie czytałam. Jednak zdecydowałam się nadrobić ekranizację. 
Rachel (Emily Blunt) cierpi na uzależnienie od alkoholu. Codziennie podczas jazdy pociągiem oddaje się z pasją obserwowaniu mieszkańców przydrożnych domów. Pewnego wieczoru staje się świadkiem morderstwa. Problem tylko w tym, że w skacowanej głowie pozostają jedynie urywki z wydarzeń tamtego dnia. 
Muszę przyznać, że sam pomysł z zamroczeniem alkoholowym, przez które bohaterka nie pamięta szczegółów morderstwa był ciekawym punktem wyjścia do historii. Niestety, kiedy część kryminalna schodzi na dalszy plan, a fabuła skupia się na obyczajówce dotyczącej trzech kobiet, film traci na wartości. Staje się kolejnym obrazem o życiu amerykańskich rodzin z przedmieść. Trudno pogodzić się z porównaniami Dziewczyny z pociągu do Zaginionej dziewczyny. Moim zdaniem to dwa różne dzieła. To prawda, że łączy je status bohaterów, ale sama zagadka kryminalna w filmie Finchera jest o wiele bardziej zadowalająca. Odgadnięcie kto jest mordercą w Dziewczynie z pociągu jakoś nie sprawiło wielu kłopotów, a zarazem sama motywacja zabójcy okazała się błaha. Zakończenie wręcz wywoływało żenujący uśmiech, napięcia nie było tam wcale. Film ratuje ciekawy początek i rola Emily Blunt. Cały drugi plan radzi sobie w porządku, ale bez szału. Natomiast Emily daje niezły popis zdolności aktorskich. Snując się przed ekranem z wciąż zaczerwienionymi policzkami i rozmytym spojrzeniem, bardzo dobrze oddała zagubienie głównej bohaterki. Szkoda, że ograniczył ją słaby scenariusz.

Moja ocena: 4/10


Osobliwy dom Pani Peregrine (2016)

źródło
Kolejna ekranizacja książki i (niestety) kolejne rozczarowanie. W zeszłym roku przeczytałam oryginał, autorstwa Ransoma Riggsa, finalnie uznając go jako niezły, ale skierowany przede wszystkim do młodszych czytelników. Na ekranizację liczyłam, ze względu na reżyserującego Tima Burtona. I się przeliczyłam.
Jacob (Asa Butterfield) po śmierci swojego ukochanego dziadka postanawia wybrać się na wyspę, o której wiele od niego słyszał. Tam trafia do miejsca, zamieszkanego przez niezwykłe dzieci, każde z nich posiada pewną, oryginalną osobliwość. 
Fabuła już w postaci książki niespecjalnie mnie porwała. Na ekranie niestety nie zyskuje wiele. To prawda, że scenografia i charakteryzacja są na wysokim poziomie, a osobliwe dzieci przedstawione są bez zarzutu. Ogromne wrażenie robi też praca speców od efektów - ostatnia bitwa na molo to obrazkowy majstersztyk. Jednak poza tym, niewiele w tej historii potrafię odnaleźć. To wciąż zwykła przygodówka, która może spodobać się młodszym osobom, ale starsi nie znajdą tutaj wiele dla siebie. Nie wiem czy to tylko moje odczucia, ale Asa w głównej roli mnie wręcz irytował. Najbardziej jednak bolała mnie rola Evy Green, która jest moim zdaniem świetna i wręcz stworzona do uniwersów Tima Burtona. Niestety w tym przypadku kompletnie nie pasowała do roli pani Peregrine. Smutno mi, że reżyser zawodzi, jego stare produkcje należą do moich ulubionych filmów. Zobaczymy co będzie dalej, szczególnie, że zapowiedziana jest kontynuacja Beetlejuice'a (z jednej strony się cieszę, z drugiej, znając obecną passę Burtona, trochę się obawiam).

Moja ocena: 5/10


Julieta (2016)

źródło
Pedro Almodovar raczył mnie już w przeszłości wieloma świetnymi filmami. Bardzo podobały mi się Wszystko o mojej matce czy Volver. Trochę mniej Skóra, w której żyję. I jeszcze wiele jego tytułów przede mną. Zdecydowałam się nadrobić jego najnowszy film.
Julieta (Emma Suarez) to kobieta w średnim wieku, którą poznajemy w momencie pakowania swojego dobytku. Dowiadujemy się, że ma zamiar wyprowadzić się z Madrytu, razem ze swoim partnerem, Lorenzem. Kiedy znajduje list, od dawno niewidzianej córki, zaczyna snuć historię swojego życia. 
Od razu mogę powiedzieć, że to naprawdę dobry film. Ogląda się go przyjemnie, z ciągłym zainteresowaniem. Podobał mi się również temat matczynej miłości, a obok tego radzenia sobie ze stratą, tego, jak ważne jest wtedy wsparcie bliskich nam osób. Nie jest to może arcydzieło, ani jeden z lepszych filmów reżysera, ale to wciąż dobre kino. Widać w nim charakterystyczne elementy dla Almodovara, po raz kolejny zachwycałam się jego użyciem gamy kolorystycznej. Na pochwały zasługują również odtwórczynie głównej roli, w tym przypadku dwie aktorki - Emma Suarez oraz Adriana Ugarte. Obie wspaniale oddały zagubienie postaci, wewnętrzną walkę, która uzewnętrzniała się  jako  zupełna obojętność na otoczenie. Na dodatek to przepiękne kobiety, od Adriany nie można było oderwać wzroku, za każdym razem jak pojawiała się na ekranie. Polecam zacząć od innych filmów Pedro Almodovara, ale ten jak najbardziej również jest wart uwagi.

Moja ocena: 7/10


Zabicie świętego jelenia (2017)

źródło
Co prawda film Zabicie świętego jelenia będzie miał w Polsce premierę dopiero 1-ego grudnia, ale mi udało się obejrzeć go przedpremierowo na wrocławskim American Film Festiwal.
Steven Murphy (Colin Farrell) jest odnoszącym sukcesy chirurgiem, zajmującym się operacjami serca. Od dłuższego czasu widuje się z nastoletnim Martinem (Barry Keoghan). Pewnego dnia dostaje od niego ultimatum, które wydaje się niemożliwe do wypełnienia.
Opis dziwny, bardzo dobrze zdaję sobie z tego sprawę. Jednak taki właśnie jest też film. Nie wiem czy znacie tego greckiego reżysera, Yorgosa Lanthimos, który aktualnie zdobywa coraz większy rozgłos na świecie. Większość z Was może go kojarzyć z filmu Lobster, w którym również główną rolę zagrał Farrell. Ja zachwyciłam się jego twórczością przy okazji Kła i do tej pory to najlepszy jego film, jaki widziałam. Zabicie świętego jelenia to wciąż dobre kino, jeżeli oczywiście lubicie takie klimaty. Bo jest dziwnie, przerażająco, a aktorzy grają bezbarwnie, jak to bywa u tego reżysera. Cała obsada wygłasza swoje kwestie mechanicznie, jakby ich postacie były pustymi muszlami bez duszy, oś fabularna zahacza o konwencję horroru, a do tego reżyser potrafi sprawić, że chwilami zaśmiejemy się głośno - i to nie z jakichś żartów, a bardziej z nadmiaru pokręconych sytuacji i dialogów. Fabuła nawiązuje do jednego z greckich mitów. Reżyser wykorzystuje jego treść, żeby spróbować dokonać odpowiedzi na nurtujące pytanie: czy jedna miłość jest ważniejsza od drugiej? Przykładowo czy potrafilibyśmy wybrać, czy bardziej kochamy męża od matki? I Lanthimos ciekawie dawkuje napięcie, wciąż dokłada tajemniczości, żeby wszystko popsuć zbyt oczywistą (jak dla mnie) końcówką. Cóż, Kieł to jednak nie jest. Wciąż warto zobaczyć, moim zdaniem to jeden z bardziej przystępnych jego filmów (chociaż ostrzegam, że klimatycznie może podejść lub nie, a znajomy zasnąć po nim nie mógł, więc potrafi namieszać w głowie). Wspomnę tylko, że postać kreowana przez młodego Keoghana na długo zostanie mi w pamięci, szacun!

Moja ocena: 7/10


Łowca androidów (1982) i Blade Runner 2049 (2017)

źródło
Może niektórych z Was zaboli stawianie obu tych filmów obok siebie. Ja patrzę na to z trochę innej perspektywy, ponieważ starego Blade Runnera (czy tam Łowcę androidów, jak brzmi polski tytuł) obejrzałam zaledwie kilka dni przed wizytą w kinie na drugiej części. I oba te filmy podobały mi się w bardzo podobnym stopniu.
Filmy oparte są na twórczości Philipa Dicka, znanego autora science-fiction. Świat przyszłości, w którym stworzeni zostali tzw. replikanci - roboty, które bardzo dobrze potrafią naśladować ludzkie zachowania. W pewnym momencie zaistniała potrzeba na pozbywanie się ich ze społeczeństwa, a zadaniem tym zajmowali się łowcy androidów.
To, co od razu rzuca się w oczy, to fakt, iż to nie są takie typowe filmy science-fiction. Jeżeli chcecie zobaczyć strzelaniny, pełne akcji pościgi i walki robotów, to raczej źle trafiliście. Powtarzam - raczej. Bo to także znajdziecie w Blade Runnerach, ale w tempie spowolnionym, które pozwoli widzom na skłonienie się w stronę bardziej refleksyjną. Podejrzewam, że duża tutaj zasługa prozy Philipa Dicka, ale też tego, że została odpowiednio rozczytana przez reżyserów. Pierwsza część, którą reżyserował Ridley Scott, mogła trochę stracić z biegiem czasu. Wciąż jest to jednak ciekawe podejście do tematu, z rozwiniętym światem przedstawionym, świetnymi zdjęciami i muzyką. Druga, wręcz mnie tą stroną techniczną zachwyciła. Szczególne wrażenie robią sceny w pomarańczowej scenerii (jak ta z gifa). Może po części dlatego, że w końcu pojawia się cudowny Harrison Ford i jego psiak. Dla mnie wyznacznikiem, który sprawił, że mogę stwierdzić, że to bardzo dobry film jest fakt, że te niemal trzy godziny w kinie minęły mi przyjemnie i bez zbędnego znużenia. Trzeba przyznać, że Denis Villeneuve potrafi przyciągnąć uwagę widza, klimatem i dopracowanymi szczegółami (pokazał to już we wcześniejszym Arrival, mam nadzieję, że pokaże w nowej Diunie). To po prostu takie hipnotyzujące kino, jeżeli dasz się wciągnąć - to pokochasz. Aktorsko jest w porządku, Gosling gra sztywno, co akurat wpisuje się w tę konwencję, Ford cieszy oko i raduje serce. Warto.

Moja ocena: 8/10


Młodość (2015)

źródło
Reżyser tego filmu, Paolo Sorrentino, zdobył światową sławę zgarniając Oscara w 2014 roku, za najlepszy film nieanglojęzyczny - Wielkie piękno. Polecam Wam nadrobić ten tytuł, ja tymczasem obejrzałam jego najświeższe dzieło (pełnometrażowe, bo nakręcił jeszcze serial z Judem Law w głównej roli, Młody papież). 
Fred (Michael Caine) to wybitny kompozytor, który zażywa odpoczynku w malowniczo położonym, szwajcarskim ośrodku. Spędza tam czas ze swoim przyjacielem, Mickiem (Harvey Keitel), który kończy pisać scenariusz do najnowszego filmu. 
Lubię reżyserów, których prace możemy rozpoznać po gotowym produkcie. To dopiero mój drugi film Sorrentino, ale od razu widać pewne punkty wspólne, przede wszystkim w warstwie technicznej. Wybija się tutaj podobny montaż, użyta ścieżka dźwiękowa, a nawet status społeczny głównego bohatera. Tym razem jednak, tematyka jest różna - zamiast pokazywania zepsutego świata celebrytów, przyjrzymy się czemuś, co czeka nas wszystkich, czyli starości. Pokazana pięknie, prawdziwie, z wszech obecnie kontrastującą ją młodością. Szczególnie, że dane jest nam śledzić poczynania dwóch postaci, odgrywanych przez genialnych aktorów. Duet Caine-Keitel kradnie ten film dla siebie i każda ich wspólna scena to małe arcydzieło (pytania o ilość kropel dziennie - to jest przyjaźń!). Bardzo dobrze mają się tutaj również wątki poboczne. Rachel Weisz gra kobietę w wieku średnim, która zostaje postawiona przed faktem dokonanym - jej mąż opuszcza ją dla młodej i popularnej piosenkarki. Świetnie pokazany jest jej proces przechodzenia od stanu załamania, do pogodzenia się z tym faktem i rzucenia się w wir dalszego życia. Również wątek, w którym poznajemy aktora (Paul Dan), kojarzonego jedynie z roli robota w blockbusterowym science-fiction, który poszukuje swojej drogi w dalszym wykonywaniu zawodu. Jak widzicie, masa tutaj ciekawych watków, które ładnie się zazębiają i zaciekawiają do ostatnich minut. Polecam.

Moja ocena: 8/10


Twój Vincent (2017)

źródło
Ten film należy do zdecydowanych faworytów miana najpiękniejszego filmu wszech czasów. Powstawał prawie dziesięć lat, ale było warto na niego czekać. 
Armand Roulin (Józef Pawłowski) otrzymuje od ojca zadanie - ma znaleźć brata niedawno zmarłego Vincenta Van Gogha i dostarczyć mu ostatni list malarza.
Przede wszystkim, możemy być dumni. Twój Vincent to koprodukcja polsko-brytyjska, wyreżyserowana przez Dorotę Kobielę i Hugh Welchmana. Trzeba tutaj wspomnieć, że to pierwsza taka animacja, w której każda z 65 tysięcy (!) klatek została namalowana na płótnie farbami olejnymi. Przy jego powstaniu pracowało 125 malarzy, którzy do pracy używali techniki Van Gogha, dzięki czemu na ekranie zobaczymy około 130 faktycznych obrazów malarza. Robi wrażenie, prawda? Wszystko jest wykonane perfekcyjnie, przejścia między klatkami są płynne, a całość po prostu piękna. Ciekawe podejście mieli twórcy do wplecenia słynnych obrazów w przekazywaną historię. Wybierali znany portret, dobierali do tego aktora, a następnie tego aktora malowali w stylu obrazu Van Gogha. Przez co możemy zobaczyć faktycznie znaną twarz, przykładowo Saorise Ronan, która odgrywa jedną z postaci. Świetnie bawić się będą fani artysty, wyszukując słynnych obrazów malarza na ekranie. Często służą one jako tło wydarzeń, a ich wykonanie nie zostawia nic do życzenia. Dobrze, czyli wiemy już że warstwa techniczna to prawdziwa perełka, obok której nie można przejść obojętnie. Jednak to, co mnie szczególnie zaskoczyło, to fabuła. Myślałam, że to będzie tylko pretekst, żeby pokazać te wszystkie obrazy. Zdziwiłam się więc, kiedy historia napisana przez scenarzystów naprawdę mnie wciągnęła. Szczególnie, że o Van Goghu wiedziałam jedynie tyle, że obciął sobie ucho i prawdopodobnie popełnił samobójstwo. Poznanie więc tych wszystkich spekulacji oraz przedstawienie jego osoby z perspektywy wielu znajomych, sprawiło, że śledziłam fabułę prawdziwie zaintrygowana. Możecie więc być pewni, że Twój Vincent to film, z którego możemy być dumni i który powinniśmy oglądać i podziwiać. Ja oglądałam film z polskim dubbingiem i mi nie przeszkadzał (wyznaję zasadę, że tylko animacje oglądam z dubbingiem, a to podpięłam pod tę kategorię właśnie).

Moja ocena: 9/10


Paterson (2016)

źródło
Ach, ten Jim Jarmusch! Z filmu na film przekonuje mnie do tego, że on się po prostu nie myli - nieważne czy robi film o wampirach czy o tygodniu z życia pary z małego miasteczka. 
Paterson (Adam Driver) na codzień jest kierowcą autobusu w mieście Paterson. Po pracy oddaje się z pasją pisaniu wierszy. Mieszka ze swoją dziewczyną, Laurą (Golshifteh Farahani), która wciąż szuka zajęcia dla siebie. 
Spotykałam się z opiniami na temat tego filmu: że nudny, że nic tam się nie dzieje i że trudno wytrzymać do końca. I się zastanawiałam - czy ja widziałam to samo? Nie pamiętam kiedy ostatnio jakiś film tak bardzo mnie oczarował, że nie chciałam, żeby się kończył. To z założenia prosta historia, a raczej taki urywek życia, tydzień spędzony z bohaterem. I tak, codziennie będziemy obserwować jak wstaje, je śniadanie, idzie do pracy, pisze wiersze, wyprowadza psa i wpada do baru na piwo. Jednak ta codzienność potrafi widza oczarować i rozczulić. Do tego otoczka tworzona przez poezję głównego bohatera (wiersze dla niego napisał poeta Ron Padgett) idealnie komponuje się z jego życiem. Paterson to w ogóle świetna postać, człowiek, którego z miejsca polubiłam. Z pozoru cichy, zamknięty w sobie kierowca autobusu, a zarazem mężczyzna o ogromnym sercu, wrażliwości, który zawsze zapyta się czy wszystko u Ciebie w porządku, nawet jeśli wie jaka będzie odpowiedź. Na dodatek to człowiek bardzo skromny, który tworzy dla samej pasji pisania, pod wpływem natchnienia które może płynąć nawet z posiadanej paczki zapałek. Nie chlubi się wierszami, a swój sekretny notes chowa przed światem. Wydaje mi się, że ta sama historia w innych rękach faktycznie mogłaby okazać się pretensjonalna - ach, ten niezrozumiany przez nikogo artysta, nieużywający budzika, nieposiadający telefonu komórkowego, któremu do szczęścia wystarczy sekretny notes, pocałunek ukochanej kobiety i wieczorne piwko. Jednak Jarmusch zrobił z tego mini-arcydzieło, które automatycznie ląduje na miejscu mojego ulubionego filmu reżysera. Pochwała codzienności, procesu tworzenia, który sprawia radość i liczy się bardziej od efektu końcowego i poklasku innych. Oczywiście, mogłabym rozpisać się też na temat świetnych historii pobocznych - tych rozmów podsłuchanych w autobusie czy scen rozgrywających się w barze, mogłabym wspomnieć o ciekawym wątku Laury, postaci tak bardzo kontrastującej głównego bohatera, mogłabym wychwalać bardzo dobrą stronę techniczną, zdjęcia i te wiersze pojawiające się na ekranie i mogłabym jeszcze wiele miłych słów na temat Patersona powiedzieć, ale najważniejsze co powinniście wynieść z tej nieskładnej opinii to fakt, że ten film warto zobaczyć. A nuż zakochacie się z nim tak jak ja? 

Moja ocena: 9+/10

Oprócz tego widziałam:

  • BFG: Bardzo Fajny Gigant (2016) - obejrzałam ze względu na Spielberga, ale muszę przyznać, że się na nim wynudziłam. Z drugiej strony, to film dla dzieci i może tym się podoba, bo to taka przygodówka. Dlatego nie chciałam go oceniać.
  • Planetarium (2016) - chciałam zobaczyć dla Portman i młodej panny Depp. I cóż, panie bardzo dobrze sobie poradziły, szkoda że fabuła była wręcz nijaka, wydawało mi się, że reżyser nie wiedział do końca o czym chce opowiedzieć. (5/10)
  • Ernest i Celestyna (2012) - cudowna francuska animacja, o wyjątkowej przyjaźni między niedźwiedziem i myszką. Wbrew temu co mówią inni, parli razem do przodu, wspierając się na swój sposób. Piękna. (8/10)
  • Kobo i dwie struny (2016) - kolejna świetna animacja, tym razem powrót do korzeni i wykorzystanie kukiełek. A studia Laika dopracowało ten rodzaj animacji do perfekcji. Na dodatek sama bajka inteligentna, wciągająca i z morałem. Polecam. (8/10)


A Wy, co ostatnio oglądaliście?

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka