niedziela, 20 sierpnia 2017

„Anne with an e”, czyli mroczna strona rudowłosej marzycielki

Kiedy tylko zobaczyłam zwiastun tego serialu wiedziałam, że muszę go obejrzeć. Pamiętam jak dawno temu, jeszcze jako dzieciak, zbliżający się do lat nastoletnich, zaczytywałam się w przygodach Ani z Zielonego Wzgórza. Co prawda było to tak dawno, że nie pamiętam nawet czy przeczytałam wszystkie części (za to pamiętam piękne, stare wydania wypożyczane z biblioteki). Nie muszę się jednak martwić - zamówiłam dzisiaj cały cykl (dorwałam sentymentalne wydania!) i będę sobie odświeżać całość. 
Czuję się trochę jak dzieciak. Ale szczęśliwy dzieciak.
Oprócz książek pokochałam również ekranizacje z Megan Follows w roli Ani. Oglądałam je za każdym razem kiedy emitowała je polska telewizja i kibicowałam butnej bohaterce. Szczerze powiedziawszy nie wiem jak teraz podeszłabym do tych filmów, bo pewnie nie były tak dobre jak mi się wtedy wydawało. Sentyment jednak pozostał. 
Rozumiecie już dlaczego tak czekałam na wersję serialową? Na dodatek emisją zajął się Netflix, więc już na początku odetchnęłam z ulgą. Czy słusznie?
Dla osób, które nie znają fabuły (a nuż ktoś taki się znajdzie): w serialu poznajemy historię Ani Shirley (Amybeth McNulty), sieroty, która przyjeżdża do Avonlea, gdzie ma zostać adoptowana przez dwójkę rodzeństwa. Nie obędzie się bez problemów - otóż Maryla (Geraldine James) i Mateusz (R.H. Thomson) prosili o przysłanie im chłopca, który pomógłby w gospodarstwie. Trafia się im jednak Ania, która ostatecznie zostaje przez nich adoptowana.
Nikt chyba nie zaprzeczy, że serial jest świetnie wyprodukowany. Mnóstwo elementów jest tutaj idealnie wykonanych i dobranych. Zacząć można od obsady, która od razu robi wrażenie. Wiadomo, że do Megan Follows pozostanie sentyment, ale to Amybeth wydaje się być idealną Anią. Przeraźliwie chuda, z rudymi warkoczami i twarzą usianą piegami. A najpiękniejsze jest to, że im dłużej na nią patrzymy tym bardziej jej uroda przypada nam do gustu. Trudno też odmówić jej zdolności - kiedy trzeba szarżuje aktorsko (szczególnie w momentach brodzenia w wyobraźni), a kiedy się uśmiecha człowiekowi robi się lekko na duszy. Cała obsada drugoplanowa również zadowala (no, chociaż mnie nie przekonała Diana), a na specjalne wyróżnienie należy Geraldine, która gra Marylę i Lucas Jade Zumann, wcielający się w Gilberta Blythe. Te dwie postacie mają w serialu najwięcej charyzmy i zdecydowanie przyciągają uwagę widza.
Ogromnie podobała mi się również praca osób odpowiedzialnych za całą otoczkę estetyczną serialu. Zdjęcia momentami zapierają dech w piersiach - mamy szerokie kadry, a w nich cudowne klify, lasy i w ogóle naturę, która zachwyca. Świetna jest też praca kamery, jeżeli chodzi o zbliżenia - o wiele łatwiej wywołuje dzięki temu emocje u widza. Na dodatek idealnie gra tutaj światło czy kolorystyka kadrów (w większości ponura, ale zawsze utrzymana bardzo w klimacie danej sceny). Nie możemy również zapomnieć o muzyce, która poruszyła mnie najbardziej. Ten serial ma naprawdę genialny soundtrack
Do tej pory było słodko i pochwalnie, ale muszę przejść do tego co mnie najbardziej raziło w tej produkcji. Tym czymś jest wszechobecny Dramatyzm (tak, przez duże „D”). Ci, którzy czytali książkę albo oglądali wcześniejszą ekranizację zapewne wspominają historię Ani jako ukazanie problemów dorastania, odnalezienia się w społeczeństwie, znalezienia przyjaźni - całość podana w lekki, łatwo przyswajalny sposób. Od razu wspomnę, że absolutnie nie oczekiwałam tego od tego serialu. Przyjęłam do wiadomości, że twórcy zdecydowali się pójść bardziej mroczną drogą. Ale żeby AŻ TAK?
Twórcy serialu z odcinka na odcinek starali się bardziej dokopać naszym bohaterom. Nie wiem czy zauważyli, że już w oryginalnej historii nie mieli łatwo, ale mimo to dorzucali im kolejne kłody pod nogi. A bohaterowie starali się je przeskoczyć i biec dalej (czy ktoś też zauważył, że w ogóle w serialu dużo biegają? W pierwszych odcinkach Ania wciąż gdzieś wybiegała albo Mateusz biegł za nią). Na początku nawet to kupowałam, ładnie to współgrało z klimatem serialu, ale moim zdaniem twórcy powinni pamiętać o zdaniu: co za dużo, to niezdrowo. 
Według mnie najlepiej w serialu wypadają w ogóle te sceny, które pochodzą z oryginalnej powieści. Przykładowo szkolna rywalizacja Ani z Gilbertem czy podwieczorek, na który zaproszona została Diana. Trochę mi też brakowało lepszego zbudowania przyjaźni między dziewczynkami - początkowo jakoś nie uwierzyłam w łączącą je więź. W ostatnich odcinkach było już lepiej, ale wciąż uważam, że mało było tam miejsca dla rozwinięcia ich znajomości.
Serial też na siłę wtrącał wątki związane m.in. z feminizmem. Podoba mi się, że zdecydowano się poruszyć ten temat, ale czasami bolał mnie sposób jego przedstawiania. Wciskano go niemal w każdy odcinek, tłumacząc widzowi: „tak, teraz będziemy mówić o prawach kobiet!”. Czasami naprawdę sami moglibyśmy wywnioskować, że chodzi o feminizm, nie trzeba widzowi wszystkiego wykładać jak pastuch krowie na rowie - trochę wiary w naszą inteligencję.
Rozumiecie więc, że jestem trochę rozdarta jeżeli chodzi o serial Anne with an e. Niektóre sceny powodowały u mnie dzikie podekscytowanie, a inne niemal żenowały. Jedno jest pewne - nie mogę przestać o nim myśleć i chcę więcej, więc to dobry znak. Liczę na to, że twórcy w kolejnych sezonach pójdą w dobrą stronę, a my będziemy się cieszyć tym serialem jeszcze przez długi czas. Szczególnie, że wiele dopisanych przez nich scen było świetnych (przeszłość Maryli czy jej relacja z Małgorzatą) i mam nadzieję, że takich będzie więcej. A tego Dramatyzmu ciutkę mniej. Proszę.


Ktoś oglądał? Co sądzicie?

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka