wtorek, 1 sierpnia 2017

Lipcowy magiel filmowy

Dawno nie było tego typu wpisu, ale nie ma co się dziwić - ostatnimi czasy oglądam coraz mniej filmów (o czym już wspominałam w podsumowaniu półrocza). Jednak w połowie lipca dostałam małego kopa i postanowiłam trochę tytułów nadrobić.
Jeżeli się zastanawiacie dlaczego tak różne filmy mają taką samą ocenę to odsyłam do wpisu: MÓJ SYSTEM OCENIANIA.


Sekretne życie zwierzaków domowych (2016)

Dla nikogo nie jest tajemnicą, że lubię oglądać wszelakie animacje i bajki. Kiedy zobaczyłam zwiastun Sekretnego życia zwierzaków domowych to z miejsca się zakochałam i marzyłam o obejrzeniu tej produkcji. Okazało się jednak, że nie było warto.
Max (Tomasz Borkowski) jest szczęśliwym pupilem swojej pani i prowadzi sekretne życie, kiedy zostaje sam w domu, jak wszystkie zwierzaki. Jednak sielanka ulega zmianie - do jego domu wprowadza się bowiem nowy lokator, pies Duke (Jakub Wieczorek).
Niestety, nie macie co wierzyć zwiastunowi i różnym opisom. Ta bajka nie jest o tym, co robią nasze zwierzaki kiedy nie ma nas w domu. Owszem, znajdzie się takich kilka scen (większość pokazana jest zresztą w zwiastunie), ale po krótkim wstępie fabuła skupia się na przygodach psów - Maxa i Duke'a, którzy się gubią, wpadają w tarapaty, są ścigani i ratowani przez przyjaciół. Już brzmi dość bezbarwnie. Niestety jest jeszcze gorzej, bo moim zdaniem ta animacja nie jest ani dla dorosłych (ponieważ za dużo tam głupiutkich pościgów, stworzonych żeby zainteresować dzieci, a zarazem słabo rozpisanych, nic nie wnoszących, nudnych scen) ani dla maluchów (pokazalibyście swoim podopiecznym film, w którym pada zdanie: „Nie muszę wiedzieć jak to się nazywa, żeby to zabijać”?). Słabo w tym filmie wypada przesłanie moralizatorskie, całość przynudza. Bajkę ratuje kilka bardzo dobrych scen, które są raczej przerywnikiem w całości. I postać kota, która wypadła chyba najlepiej.

Moja ocena: 4/10

Destrukcja (2015)

Niedawno wspominałam sobie seanse filmowe z Jakiem Gyllenhaalem w roli głównej i stwierdziłam, że większość z nich była na bardzo dobrym poziomie. Przeglądając ofertę telewizji natknęłam się na Destrukcję, którą od dawna chciałam zobaczyć. 
Davis (Jake Gyllenhaal) to odnoszący sukcesy bankier, który - zdawałoby się - ma w życiu wszystko. Pewnego dnia w wypadku samochodowym ginie jego żona, a on stara się znaleźć sposób na poradzenie sobie ze stratą. 
Filmów dotyczących tego trudnego tematu było już całe mnóstwo i muszę przyznać, że Destrukcja na ich tle wypada bardzo mdło. Co prawda Jake stara się jak może, jak zresztą cała obsada, ale nie udało im się przeskoczyć mielizn wynikających z fabuły. Przyznam, że nie kupiłam postaci Davisa i jego przemiany, a także jego radzenia sobie ze stratą za pomocą wyładowania fizycznego. To mogłoby zadziałać, ale nie w przypadku tak rozpisanej postaci. Nie zadowalają również relacje głównego bohatera z całą resztą - nie poczułam tam ani jednej prawdziwej więzi. Film broni się aktorstwem i kilkoma dobrymi scenami, ale w porównaniu z produkcjami o podobnej tematyce to średniak. 

Moja ocena: 5/10

Baby driver (2017)

W ciągu ostatnich kilku tygodni trudno było nie usłyszeć pełnych zachwytów opinii na temat tej gorącej, letniej produkcji. Nastawiłam się na coś wspaniałego, szczególnie że Scott Pilgrim kontra świat (tego samego reżysera) to była niezła jazda bez trzymanki. Zapowiadał się więc oryginalny film akcji.
Baby (Ansel Elgort) prowadzi samochód tak, jakby urodził się za kierownicą. Pracuje dla bossa, który zleca mu przewożenie przestępców na miejsce akcji i wywożenie ich stamtąd bezpiecznie. Kiedy Baby poznaje Deborę (Lily James) postanawia zerwać z kryminalną przeszłością. Nie będzie to jednak takie proste.
Miał być oryginalny, bardzo dobry film akcji. Dostaliśmy natomiast bardzo dobry od strony technicznej kolejny film o pościgach, tych złych i szybkich samochodach. Przyznaję, że montaż, soundtrack i zdjęcia robiły wrażenie i uratowały ten film od całkowitej sztampowości. Jednak sama fabuła nie miała zbyt wiele oryginalności do zaoferowania. Szczególnie zawodzi pierwsza część, w której wszystko jest przewidywalne i po prostu nudne (zwłaszcza jeżeli ktoś nie jest fanem scen akcji). Lepiej zaczęło być już pod koniec, kiedy można było zauważyć trochę szaleństwa znanego z poprzedniego filmu reżysera. To jednak za mało, żeby uznać ten film za jakiś wybitny. Strona techniczna jak najbardziej na tak, aktorzy słodko radzą sobie na ekranie (chociaż samo rozpisanie postaci już bardzo schematyczne). Gdyby pokręcony poziom zakończenia przenieść na całość to bardziej by mnie to kupiło. A tak to dobrze zrealizowany film akcji, ale nic poza tym.

Moja ocena: 6/10

Plan Maggie (2015)

Lubię filmy z Gretą Gerwing. Może nie widziałam jeszcze ich zbyt wielu, ale ten jej czar na ekranie do mnie po prostu przemawia. A w Planie Maggie oprócz niej mamy jeszcze Ethana Hawke'a i Julianne Moore. No i wiecie już dlaczego chciałam zobaczyć.
Maggie (Greta Gerwing) mieszka w Nowym Jorku, pracuje na uniwersytecie jako konsultantka do spraw związanych z przyszłymi planami zawodowymi studentów. Postanawia zajść w ciążę, przez inseminację. Splata się to w czasie z poznaniem przystojnego (ale żonatego) wykładowcy - Johna (Ethan Hawke).
Bardzo dobrze spędziłam czas przy tym filmie. To taka komedia romantyczna, ale z bardziej niezależnym zacięciem, bez takiej schematyczności, z lepszym scenariuszem i świetnymi rolami. Każdy z aktorów pokazał się tutaj z bardzo dobrej strony. Greta jak zawsze czarowała, ale tym razem była mniej bezradna i zagubiona, a bardziej zdeterminowana i dążąca do celu. Julianne miała rolę drugoplanową, ale poradziła sobie świetnie w roli egocentrycznej Dunki. W filmie uwagę kradną przede wszystkim kobiety, ale dobrze wypada również Ethan Hawke, który z biegiem czasu nabiera jeszcze więcej wdzięku i kolejny raz podbija moje damskie serce. Jeżeli szukacie przyjemnej komedii romantycznej, ale nie takiej typowej jak spod sztandaru Hollywood, to ten film będzie dla Was. Podobało mi się ujęcie matczynej miłości i przedstawienie innego podejścia do miłości (albo jej braku) w związku. Czasami ogromne zakochanie znika i okazuje się, że to było tak naprawdę zauroczenie. No cóż.

Moja ocena: 7/10

Król Artur: Legenda miecza (2017)

Fanką filmów z elementami fantastyki jestem od zawsze, a te dotyczące legend rycerzy Okrągłego Stołu często mi się podobały. Po zobaczeniu zwiastuna nowego Króla Artura miałam mieszane uczucia i spodziewałam się czegoś raczej z niższej półki. Ale pozytywnie się zaskoczyłam
Po śmierci króla Uthera (Eric Bana) władzę w kraju obejmuje zły Vortigern (Jude Law). Szybko okazuje się, że jego rządy upłyną pod sztandarem ucisku ludności, a jedyną osobą stojącą mu na drodze może być zaginiony syn króla - Artur (Charlie Hunnam). Przeszukuje więc kraj w celu odnalezienia chłopaka potrafiącego wyciągnąć mityczny miecz z kamienia.
Przede wszystkim to był jeden z tych seansów kinowych, który minął mi błyskawicznie. Guy Ritchie, reżyser filmu, zdołał utrzymać moją ciekawość, jak również uwagę mojego współtowarzysza w kinie. Poprzedni obraz Ritchiego (Kryptonim U.N.C.L.E.) jakoś mnie nie przekonał, ale po reżyserze sławetnego Przekrętu najwidoczniej wciąż można się spodziewać dobrych filmów. Mnie kupił przede wszystkim takim oryginalnym połączeniem średniowiecznego klimatu ze współczesnymi, brytyjskimi gangami. Kto by się spodziewał - sprawdziło się to znakomicie. Co prawda duża tu zasługa genialnej ścieżki dźwiękowej i ... montażu. Montaż tutaj sprawił, że ciekawość sięgała zenitu, a reżyser gładko lawirował między przeszłością, przyszłością i teraźniejszością. Wszystko to z nutką humoru i mrugnięciem oka. Przeszkadza samo tło i legenda króla Artura, bo te sceny nawiązujące do znanej historii wypadały najgorzej. I postać złego rozpisana dość słabo (z serii „Jestem zły, pragnę władzy, ARGH!). Ale Jude Law w tej roli nadrabia charyzmą. Oprócz niego ekran kradła dla mnie postać maga, grana przez Astrid Berges-Frisbey. Moim zdaniem warto, szczególnie kiedy nastawiamy się na średniaka - ja się bawiłam przednio.

Moja ocena: 7/10

Spider-Man: Homecoming (2017)

Ostatnio stwierdziłam, że filmy o superbohaterach przestają być kinem dla mnie. To całe ratowania świata przed tym Złym z kosmosu, który chce rozwalić Ziemię mnie nie przekonuje (nawet druga część Strażników Galaktyki poszła trochę w tę stronę, a szkoda, bo pierwsza tak mi się podobała). Jednak zawsze miałam sentyment do człowieka-pająka i nie mogłam sobie odmówić wizyty w kinie.
Petera Parkera spotykamy świeżo po wydarzeniach znanych nam z ostatniej części Avengersów. Chłopak bardzo chce być częścią świata superbohaterów, jednak póki co musi zadowolić się pomocą mieszkańcom swojego miasta. Tymczasem na horyzoncie pojawia się sprawa przemytu broni, którą Spider-Man zamierza się zająć.
Ale to było dobre! Nowy Spider-Man nie sili się na zbędny patos, który tak często znajdujemy w tego typu produkcjach. To po prostu historia młodego chłopaka, który zyskał niebywałe moce i próbuje się z nimi oswoić. Nie będzie tutaj ponownie ogólnie znanego wstępu (ugryzienie przez pająka, przemiana itp.) tylko od razu wskoczymy w rzeczywistość Petera, która jest trochę geekowska, a równocześnie czarująca. To raczej historia dla młodzieży, co jest determinowane przez wiek bohaterów, ale ja (chociaż starsza) bawiłam się przednio, a humor trafiał w moje gusta (np. bardzo mnie śmieszyły wstawki z tej szkolnej telewizji!). Czyli jest lekko i przyjemnie, a zarazem historia jest ciekawa i wciąga. Bo tym razem nasz antagonista to nie jakiś Władca Planety X tylko szary obywatel, który miał pomysł na biznes i posunął się w nim za daleko. Na dodatek w tej roli idealnie sprawdza się Michael Keaton, który świetnie oddał swój charakter. Pochwały należą się oczywiście Tomowi Hollandowi za najlepszego do tej pory Petera Parkera. Podobało mi się też jak wpleciono wątek MJ, która nie jest tym razem zwykłą heroiną, ma charakterek i coś do powiedzenia. Dużo można pisać, ale podsumowując - nowy Spider-man to lekki, komediowy film o superbohaterach bez nadęcia, który idealnie umili Wasz wieczór.

Moja ocena: 8/10

Dunkierka (2017)

Postawmy sprawę jasno - nie jestem fanką filmów wojennych. Nawet jeżeli coś jest dobrze zrealizowane zazwyczaj mnie nie porusza i chociaż doceniam, to nie polecam. Tym razem było trochę inaczej.
Trudno jest tutaj pisać o fabule. Mamy po prostu sytuację, w której alianccy żołnierze, otoczeni przez wrogie wojska starają się wrócić do domu.
Brawa dla Christophera Nolana za tchnięcie odrobiny oryginalności do kina wojennego. Nareszcie nie mamy typowego filmu z bohaterskimi poświęceniami i wysokobudżetowymi scenami batalistycznymi. Jest minimalistycznie, a dzięki temu łatwiej wyczuć klimat niepokoju płynący z obrazu. Niemal potrafimy wyczuć napięcie odciętych wojsk, które z jednej strony mają nacierającego wroga, a z drugiej zdradziecki ocean. Na pewno pomaga genialna warstwa dźwiękowa i muzyczna (Hanz Zimmer jak zawsze nie zawodzi), która zdecydowanie zasługuje na Oscara. Podoba mi się też brak jednego bohatera, obserwujemy historię z kilku perspektyw, a każda z postaci ma zaledwie kilkanaście kwestii w filmie - większość opiera się na obrazie, dialogi są dość sporadyczne i w tym przypadku sprawdza się to idealnie. Cała warstwa techniczna zachwyca, aktorzy wypadają prawdziwie, a widz przejmuje się ich losem. Jedyne co może razić to ostatnia scena, która jednak pozostawia poczucie zagubienia z serii to co w końcu reżyser chciał przekazać?. Ale można chyba przymknąć na to oko, bo do kina i tak warto się wybrać.

Moja ocena: 8/10


A Wy, co ostatnio widzieliście?

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka