Jeżeli się zastanawiacie dlaczego tak różne filmy mają taką samą ocenę to odsyłam do wpisu: MÓJ SYSTEM OCENIANIA.
Stolik 19 (2017)
źródło |
Eloise (Anna Kendrick) przychodzi na wesele swojej najlepszej przyjaciółki. Ze względu na pewne, dość nieprzyjemne wydarzenie, dostaje miejsce przy ostatnim stoliku, gdzie siedzą osoby, uważane za mniej ważne wśród gości.
Anna Kendrick to taka specyficzna aktorka, która albo przyciąga albo odstręcza. Mnie przekonuje jej osobliwa charyzma, dlatego czasami wyszukuję mniej znane tytuły z jej udziałem.
Stolik 19 to przykład filmu, który idealnie nadaje się jako lekki umilacz czasu. Mamy grupkę osób, wśród których znajdziemy różne, charakterystyczne postaci. To spora zaleta tego filmu - każdy z siedzących przy stoliku jest sprawnie nakreślony i posiada własny konflikt wewnętrzny, z którym stara sobie poradzić przez te 90 minut. Są to też osoby bardzo zróżnicowane pod względem wieku i pochodzenia. Poznamy więc: podstarzałą nianię panny młodej, która w torebce nosi woreczek marihuany, nastoletniego Hindusa, który marzy o znalezieniu dziewczyny, a także ekscentrycznego kuzyna, który odsiedział wyrok za defraudację. Cała ta zgraja tworzy dość wybuchowy zespół, który z czasem zaczyna się rozumieć. Szczególnie, że każdy z nich jest bohaterem historii, poruszającej społeczne problemy, z którymi mniej lub bardziej możemy się utożsamiać. Dlatego kiedy tworzy się między nimi nić porozumienia i starają się pomagać sobie nawzajem, to kibicujemy im z całych sił. Oczywiście, nie spodziewajmy się fajerwerków - to wciąż dość prosty i skromny film, ale w tym tkwi jego siła. Podobało mi się wprowadzenie humorystycznej postaci byłego kryminalisty, za to żarty związane z marzeniami nastolatka często nie trafiały w sedno.
Za to trzeba przyznać, że film ładnie schodzi z utartej ścieżki komedii romantycznych i serwuje widzowi zaskoczenie, które jest bardzo wiarygodne i życiowe.
Całość jest bardzo dobrze zagrana. Oprócz słodkiej Kendrick, pojawiają się także świetne: Lisa Kudrow i June Squibb. Każdy zresztą oddaje swoją postać z pasją i zaangażowaniem. Także, Stolik 19 jako umilacz czasu powinien się sprawdzić.
Vaiana: Skarb Oceanu (2016)
źródło |
Vaiana jest prawowitą następczynią tronu. Jednak za sprawą opowieści, które snuje jej babka, rodzi się w dziewczynie chęć przeżycia niesamowitej podróży i znalezienia tajemniczego półboga.
Animacja Disneya miała swoją premierę już ponad rok temu. Zazwyczaj staram się nadrabiać takie filmy jak najprędzej, ale Vaiana jakoś mnie nie kusiła. Trochę ten cały polinezyjski klimat nie zachęcał mnie do oglądania. Jednak gdy w końcu usiadłam do seansu, okazało się, że jest to cudowna bajka.
Przede wszystkim wyczuwałam w niej silne echo animacji z dzieciństwa. Zdecydowanie to tytuł, który sięga do korzeni Disneya, wyciągając z przeszłości to, co najlepsze i dodając do tego współczesnych smaczków. Znowu bohaterce towarzyszy jakiś zwierzak, tym razem dość bierny, ale niosący sporo śmiechu kurczak. A Vaiana to księżniczka, prawda. Różnica jest jednak znacząca, bo dziewczyna nie będzie ratowana przez księcia (w ogóle warto wspomnieć, że brak tutaj miejsca dla wątku romantycznego). Księżniczka weźmie sprawy we własne ręce i postanowi ratować dom, chociażby kosztowało ją to życie. Vaiana jest świetną bohaterką. Silna, bardzo sympatyczna, a zarazem przechodząca wiele momentów zwątpienia. Dzięki temu zyskuje na wiarygodności, a my możemy jej kibicować. Jej charakter wypada najlepiej w scenach konfrontacji z pyszałkowatym, zapatrzonym w siebie półbogiem, Mauim. Na początku można go dość łatwo zaszufladkować, ale z czasem nauczymy się, że każdy bohater powinien dostać od nas szansę na naprawę swoich błędów.
Grzechem byłoby nie wspomnieć o cudownej pracy animatorów - bajka jest na wskroś kolorowa, a każda z postaci bardzo charakterystyczna. Wydawać by się mogło, że pokazanie morskiej podróży może być nudne, jednak nic bardziej mylnego! Ocean jest przepiękny i skrywa mnóstwo sekretów (dających możliwość popisu technikom animacji). Piosenki pozostają w klimacie całości, łatwo wpadają w ucho i zostają z nami na dłużej. Warto wspomnieć o utworze wykonywanym w polskim dubbingu przez Macieja Maleńczuka, który świetnie sobie poradził z przedstawieniem swingującego kraba.
Moja ocena: 8/10
Coco (2017)
źródło |
Miguel to nastoletni meksykański chłopiec, który marzy o karierze piosenkarza. Niestety na drodze do spełnienia celu staje jego rodzina, która jest przeciwna wszystkiemu co jest związane z muzyką.
Oczywiście, że musiałam zobaczyć Coco. W końcu jest to animacja, która najpewniej zgarnie tegorocznego Oscara dla najlepszego filmu animowanego. Chociaż ja wciąż kibicuję Vincentowi.
Nie można zaprzeczyć, że Coco to bardzo dopracowana animacja, tutaj wszystko się zgadza. Fabuła wciąga od samego początku. Poznajemy dość ekscentryczną rodzinkę, której członkowie starają się wpoić Miguelowi, że najważniejsza jest pamięć o przodkach. I to jest spora siła animacji. Różni się od całej reszty bajek, które uczą nas, że wszystko jest możliwe jeżeli tylko będziemy marzyć. Nie, tego nie znajdziemy w Coco. Twórcy postanowili dość brutalnie pozbawić nas złudzeń - czasami warto zrezygnować ze swoich ambicji, a przyjrzeć się temu, co mamy wokół siebie. Bo ślepo ganiając za marzeniami, możemy stracić coś o wiele ważniejszego niż kariera. I to jest nauka, którą niektórzy w tej historii poznają, niestety, za późno.
Fabuła jest absorbująca i toczy się po dość przewidywalnych torach. Znajdzie się jednak miejsce dla świetnego plot twistu. W momencie zaskoczenia fragmenty układanki bardzo zgrabnie wskakują na odpowiednie miejsce i całość zaczyna nabierać nowych znaczeń. Przyznaję, że sama się nie spodziewałam takiego przebiegu spraw.
Ach, no i oczywiście: skoro jest to historia z odniesieniem do spraw ważnych i ważniejszych w naszym życiu to naturalnie mnóstwo miejsca zajmują wzruszenia. Nie wiem jak Wy, ale ja w takich momentach nie potrafię powstrzymać płaczu. A tutaj było tego całkiem sporo, zostawiłam w kinie całą masę łez. Przepraszam dzieciaki!
W warstwie wizualnej to arcydzieło. Nieważne czy widzimy wioskę Miguela czy zaświaty - każdy z tych światów przyciąga wzrok i robi ogromne wrażenie. Świetnym dodatkiem jest tutaj postać niezdarnego, acz uroczego psiaka, który staje się towarzyszem Miguela. Jeżeli mogłabym się do czegoś przyczepić, to ścieżka dźwiękowa jest w porządku, ale nie zapadła mi szczególnie w pamięci.
No i pomysł z przechodzeniem do świata zmarłych w Dio Muertos z motywem kogoś grającego na gitarze nie powalił mnie oryginalnością, bo to już było w Księdze życia. Dlatego ocena nie jest wyższa. (Oczywiście to różne animacje, ale chodzi o sam moment zaskoczenia pomysłem, który w przypadku oglądania Coco był dla mnie nieosiągalny).
Moja ocena: 8/10
Gwiezdne wojny: Ostatni Jedi (2017)
źródło |
Losy Rey (Daisy Ridley) i Finna (John Boyega) się rozchodzą. Dziewczyna jest gotowa na szkolenie kontrolowania Mocy, a chłopak wplątuje się w starcie między Imperium a Rebelią.
Kiedy film pojawił się w kinach huczało od bardzo skrajnych opinii. Wielu fanów kręciło nosem na Ostatniego Jedi, twierdząc że był nudny, nie rozwinął charakterów postaci, a wspomnienie starych i lubianych bohaterów nawet trochę zniszczył. Długo wybierałam się do kina, bo przed świętami oczywiście mnóstwo spraw było do załatwienia. Dziwił mnie brak spoilerów (po pierwszej części wypłynęły do sieci niemal od razu), ale to było akurat miłe zaskoczenie, bo idąc w końcu do kina nie wiedziałam o fabule zupełnie nic (no, może tyle co zobaczyłam w zwiastunie).
I muszę powiedzieć, że bawiłam się świetnie. Przede wszystkim - nie czułam znużenia, o którym opowiada wielu moich znajomych. Prawdą jest, że niektóre wątki są ciekawsze od innych, a najsłabiej wypada historia dotycząca Finna, ale dla mnie nie było to nieporozumienie. Raczej taki spowalniacz akcji, ale na swój sposób absorbujący. Najmniej przypadła mi do gustu sekwencja z kasyna (ja chyba po prostu nie lubię tego typu chwalenia się technikami CGI), no i scena z lewitującą Leią (moment typu WTF, który zadziałał na minus). Ale poza tym? Mamy genialny wątek nowych Jedi, a oboje są bardzo intrygujący. Pomysł na to połączenie między nimi okazał się strzałem w dziesiątkę - mogliśmy zobaczyć jak wiele mają ze sobą wspólnego. To tacy niejednoznaczni bohaterowie, zagubieni w świecie i wciąż poszukujący własnej ścieżki. I każdy na swój sposób chce wprowadzić porządek w swoim otoczeniu (chociaż różnymi sposobami). Powrót Luke'a (i jeszcze jednej postaci z przeszłości <3) również uważam za pozytywny, moim zdaniem jego zachowanie było podyktowane realistycznymi pobudkami i zupełnie rozumiałam jego wybory. Ciekawym posunięciem było zdecydowanie się na sporo elementów komediowych w scenach Rey-Luke. To jeden z wątków, na którego rozwinięcie najbardziej czekałam podczas seansu. Sceny z udziałem pilota Poe również mnie zadowoliły. Podobało mi się pokazanie drogi od szalonego bohatera, gotowego na wszelkie poświęcenia do analitycznego przywódcy, dbającego o swoich ludzi. Bardzo wiarygodnie poprowadzony.
Chyba nikogo nie zaskoczę, że w warstwie technicznej to cudeńko - szczególnie sceny walki na planecie Crait! Muzycznie znowu jest bardzo dobrze, a nowe zwierzaki są słodkie, czyli bez zmian.
Aktorzy radzą sobie świetnie, miło było zobaczyć Hamilla w roli z przeszłości, ale to Adam Driver i Daisy Ridley kradną dla siebie ekran. I to ze względu na nich nie mogę się doczekać kontynuacji.
Moja ocena: 8/10
Cicha noc (2017)
źródło |
Adam (Dawid Ogrodnik) na co dzień pracuje za granicą. Na święta Bożego Narodzenia, niespodziewanie dla jego rodziny, wraca do domu. Okazuje się, że za sprawą pewnego ważnego wydarzenia musi rozmówić się z ojcem i rodzeństwem.
No, może to nie było takie do końca zaskoczenie - w końcu Cicha noc zgarnęła nagrody na festiwalu w Gdyni, a tym werdyktom zazwyczaj możemy zaufać. Ogromna siła filmu wynika z talentu reżysera do obserwacji (co w tym zawodzie w ogóle jest chyba najważniejsze). Co chwilę możemy zobaczyć sceny, znane z naszego życia i to tego najbliższego, rodzinnego. Brak tutaj typowych sztucznych rozmów między rodzeństwem czy rodzicami. Wszystko wypada naturalnie i jest widzowi bardzo bliskie. Chyba każdy z nas widział w bohaterach kogoś ze swojego otoczenia. Każdy ma tego wujka, który przynosi na święta wódkę, którą później mama stara się schować. Na dodatek całość wypada bardzo naturalnie i tak właśnie „życiowo”. Duża w tym zasługa świetnie wykonanej pracy aktorskiej. Dawid Ogrodnik, który jest takim naszym przewodnikiem, wypada bardzo dobrze. Kamera nie opuszcza go ani na chwilę, a on nie pozwala sobie na jakiekolwiek błędy. Na szczęście cały drugi plan wypada równie dobrze. Na szczególne wyróżnienie zasługuje moim zdaniem grająca matkę, Agnieszka Suchora. W prostym spojrzeniu mogliśmy u niej zobaczyć całe morze tłamszonych gdzieś w środku emocji. Jest jednak coś, do czego mogłabym się w przypadku Cichej nocy przyczepić. Otóż, moim zdaniem nagromadzenie problemów, z jakimi borykają się bohaterowie było trochę nieprawdopodobne. Reżyser chciał pokazać jakiś obraz społeczeństwa upychając wszystko do jednej rodziny. Mamy więc problemy z alkoholem, wyjazd dzieci za granicę w celach zarobkowych, przemoc w rodzinie, dyskusje na temat podziału spadku, a nawet hodowlę marihuany. Toteż rozumiecie, dla mnie trochę za dużo. Nie przeszkadza to jednak w rozkoszowaniu się tym gorzkim obrazem naszego kraju. Polecam.
Moja ocena: 8/10
The Florida Project (2017)
źródło |
Moonee (Brooklynn Prince) to sześciolatka, która mieszka wraz z matką w hostelu, położonym blisko parku rozrywki Disneyland.
The Florida Project to taki film, który polecałam znajomym jeszcze zanim go obejrzałam. Już pierwsze recenzje, fotosy i zwiastun przekonały mnie, że to będzie dla mnie dobry wybór.
Reżyser filmu, Sean Baker, narobił szumu w świecie filmu Mandarynką z 2015 roku (która wciąż przede mną). I patrząc na The Florida Project, można stwierdzić, że to nazwisko godne zapamiętania i dalszego śledzenia. Twórca, który lubi eksplorować codzienne życie, a zarazem pokazywać nam coś innowacyjnego, czego w kinie jeszcze nie było. Tym razem na warsztat wziął postacie dzieciaków z przedmieść, pochodzące z rodzin patologicznych. I Moonee, i jej kolega Scooty wychowują się bez ojca, a ich matki łapią się dorywczych prac, za rozrywkę mając nocne wyjście w miasto i spalenie kolejnego jointa. Baker postanowił przyjrzeć się jak dorastanie w takim otoczeniu wpływa na te dzieciaki i jego wnioski są wnikliwe, ale również przerażające. Prawda, że Moonee i Scooty dobrze się bawią, można uznać, że są szczęśliwi i beztroscy. Kiedy jednak słuchamy wulgarnego języka, jakim się posługują bądź jesteśmy świadkami aktów wandalizmu, dokonywanych przez te kilkulatki, zaczynamy się zastanawiać jaka czeka ich przyszłość. Bo nie ma co się oszukiwać, ale miejsce i ludzie, przy których się wychowujemy mają ogromny wpływ na to, jak potoczy się nasze życie.
Rozumiecie więc, że film porusza mnóstwo ciekawych i życiowych tematów. Jednocześnie nie ma w sobie nic z melodramatyzmu i przerysowanych sytuacji. Ot, oglądamy codzienność tych ludzi, która wciąga nas w swoją specyfikę. Trzeba oddać reżyserowi, że podjął się trudnej próby, na której polegają najlepsi twórcy - w centrum wydarzeń postawił dzieci. Z czystym sumieniem można powiedzieć, że wywiązał się z reżyserowania ich obronną ręką. Naturalność jaka wydobywa się z każdego bohatera poraża. Do partnerowania małej Moonee ściągnął z Instagrama panią Bria Vinaite, która dzięki swojej oryginalności również wpasowała się w tę historię. Można powiedzieć, że jedynym doświadczonym członkiem zespołu był Willem Dafoe. Aktor, który zagrał drugoplanową rolę kierownika hostelu. Jednak to, co zrobił w tych kilku scenach, w których się pojawił zdecydowanie jest godne Oscara. Starając się spełniać żądania właścicieli przybytku dba o porządek, naprawia zepsute pralki, maluje budynek, pilnuje przestrzegania regulaminu i stara się okiełznać bandę biegających po przybytku dzieci. To, w jaki sposób to robi, jest nie do opisania - to po prostu trzeba zobaczyć.
The Florida Project to kino niezależne, które zdobywa coraz większą popularność. Ten fakt cieszy niezmiernie i pozostaje mi tylko kibicować takim twórcom i czekać na więcej.
Moja ocena: 9/10
Miłość i śmierć (1975)
źródło |
Borys Grushenko (Woody Allen) to taki wyrzutek rodziny. Tchórzliwy, zakochany w literaturze, rozmyślający o śmierci pacyfista. Pacyfista, którego wysyłają na kampanię przeciwko Napoleonowi...
Wiecie jak to jest, gdy film nas bawi? Często mi się to zdarza, że uśmiecham się pod nosem albo czuję, że poprawia mi się nastrój, dzięki temu co oglądam. A jednak z Miłością i śmiercią jest troszkę inaczej. Tym razem trudno było powstrzymać głośne wybuchy śmiechu! Jeżeli wciąż nie potraficie zrozumieć fenomenu Allena, to koniecznie włączcie sobie ten film. Ten scenariusz to prawdziwy majstersztyk komediowy, a dodatkowo bardzo abstrakcyjny humor idealnie trafia w moje gusta. Rozmowy z Kostuchą (którą gra człowiek obleczony białym prześcieradłem i z kosą w dłoni), z nieistniejącymi zjawami czy umarłymi znajomymi będzie tutaj normalną scenką. Jednak abstrahując od wszystkiego innego - najlepsze jest to, że film odwołuje się do rosyjskiej klasyki. Czyli jeżeli znacie powieści Dostojewskiego i Tołstoja, to będziecie bawić się jeszcze lepiej. Już pomijając wszystkie dosłowne porównania (jak rozmowa z Nataszą, która opowiada o „kółku miłości” czy wspominanie morderstwa dokonanego przez Raskolnikowa, o którym donieśli bracia Karamazov), całość po prostu jest na wskroś rosyjska. Podobno są tutaj również nawiązania do twórczości Bergmana, którą wciąż znam w dość śladowej ilości. Oczywiście całość jest tak łatwo przyswajalna również ze względu na obsadę. Allen gra typowego dla swojej twórczości bohatera i trzeba przyznać, że pasuje mu to jak ulał. Do tego tworzy świetny duet z Diane Keaton, która przez długi czas była również jego partnerką w życiu. Widać, że aktorka dobrze się bawiła podczas pracy nad filmem. Ja nie pamiętam, kiedy ostatnio tak często śmiałam się w głos. Polecam !
Moja ocena: 9/10
- Balerina (2016) - po tej animacji nie spodziewałam się niczego dobrego. Jednak okazała się przyjemną bajką o marzeniach. Oczywiście daleko jej do innych animacji, ale z dzieckiem można obejrzeć (5/10)
- Początek (2014) - myślałam, że to taki zwykły film, aż do TEGO momentu. Nie będę spoilerować, ale kto widział ten wie. Tę jedną scenę wciąż mam przed oczami, po prostu przerażająca. A sam film oglądało się dobrze. (7/10)
- Projektantka (2015) - ten film bardzo kusił zwiastunem. I miejscami był cudowny, miał naprawdę zadatki na coś wspaniałego, ale niestety był też bardzo nierówny. Wyglądało to, jakby część reżyserowała jedna osoba, a resztę ktoś zupełnie inny. Ale wciąż warto zobaczyć, trochę oderwany od rzeczywistości, ze świetną Kate Winslet. (7/10)
- Zwierzęta nocy (2016) - ostatni film obejrzany w 2017 roku zrobił ogromne wrażenie. Poruszający temat zemsty, zaskakujący, nakręcony z klasą, którą mógł stworzyć tylko Tom Ford, wątki świetnie poprzeplatane, trzymający w napięciu, genialnie zagrany (pierwszy plan był cudowny, a drugi jeszcze lepszy!) i zakończenie w punkt! (9/10)
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz