Wraz ze zmianą nazwy bloga zmieniam też tytuł comiesięcznych filmowych podsumowań. W sierpniu z filmami nie było źle, zapraszam do zapoznania się z moimi opiniami.
Jeżeli się zastanawiacie dlaczego tak różne filmy mają taką samą ocenę to odsyłam do wpisu: MÓJ SYSTEM OCENIANIA.
Victor Frankenstein (2015)
źródło |
Ten film od jakiegoś czasu wisiał na mojej liście do obejrzenia. Znalazł się tam przede wszystkim ze względu na obsadę - James McAvoy jako szalony doktor i Daniel Radcliffe w roli jego pomocnika. Zapowiadało się ciekawie. I na zapowiadaniu się skończyło.
Victor Frankenstein (James McAvoy) ratuje interesującego się medycyną Igora (Daniel Radcliffe) z rąk szefa trupy cyrkowej. Razem rozpoczynają pracę nad niebezpiecznym eksperymentem.
Jestem naprawdę pod wrażeniem jak bardzo zły to był film. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że szkoda tracić na niego czas. Co prawda pan McAvoy dobrze się bawi, grając człowieka z manią na punkcie swojej pracy. Pozwala sobie na dzikie szarże i nawet mi one nie przeszkadzały. Nic jednak nie uratuje bardzo słabego scenariusza. Postawienie w centrum wydarzeń Igora i dokładając mu nudny wątek miłosny niszczy potencjał na ciekawy horror. Szczególnie, że Radcliffe jakoś sobie nie radzi z przyciągnięciem uwagi widza. Dokładając do tego słabe efekty specjalne i kilka niepotrzebnych wątków pobocznych - uzyskujemy film nudny i niewarty obejrzenia. Przynajmniej moim zdaniem.
Moja ocena: 3/10
Pan Idealny (2015)
źródło |
Mam kilku aktorów, do których po prostu czuję słabość. Przykładowo dla Anny Kendrick obejrzę film, który normalnie by mnie nie zainteresował. Lubię jej specyficzną energię na ekranie i liczyłam, że dzięki temu dobrze będzie się oglądało tę komedię.
Martha (Anna Kendrick) szuka odreagowania, świeżo po zerwaniu z chłopakiem. Niespodziewanie, znajduje odskocznię w postaci spotkań z ekscentrycznym Francisem (Sam Rockwell). Z czasem dowiaduje się, że ten mężczyzna jest profesjonalnym zabójcą.
Uważam, że pomysł na fabułę był dość ciekawy i teoretycznie mogłaby wyjść z tego przyjemna, oryginalna i zabawna komedia. Czegoś jednak tam zabrakło. Przede wszystkim humor okazał się kompletnie nietrafiony w mój gust. Wydaje mi się, że twórcy nie wiedzieli w którą stronę pójść - pojawiały się przebłyski humoru absurdu, ale w połączeniu z całą resztą to nie zagrało. Czyli dostajemy film, dla którego trudno określić konkretny target. Aktorsko jest jedynie poprawnie - chemii między bohaterami jakoś nie czuć, chociaż Anna prezentuje się słodko, a Rockwell stara się przedstawić swoją postać jak najlepiej (mimo że rozpisana jest po prostu nielogicznie). Cóż, raczej odradzam.
Moja ocena: 4/10
Creed: narodziny legendy (2015)
źródło |
O filmie Creed słyszałam przede wszystkim w kontekście świetnej roli Sylvestra Stallone'a. Zgarnął wiele nagród dla najlepszego aktora drugoplanowego, był nawet wymieniany wśród faworytów do zdobycia za tę rolę Oscara.
Adonis Creed (Michael B. Jordan) jest synem wielkiej gwiazdy boksu, jednak sam nigdy nie poznał swojego ojca. Wychowywany jedynie przez żonę Apollo Creeda trzymany był raczej z dala od niebezpiecznego sportu. Jednak Adonis decyduje się pójść drogą ojca, a pomóc ma mu w tym słynny, emerytowany bokser - Rocky Balboa (Sylvester Stallone).
Powiem to prosto z mostu - film nie zrobił na mnie wrażenia i nie rozumiem tych wszystkich nad nim zachwytów. Bliżej mu do kolejnego, zwykłego filmu bokserskiego, z cyklu od zera do bohatera, niż do czegoś prawdziwie ciekawego. Wydaje mi się, że wszystko za sprawą dość nudnej głównej postaci, granej przez Jordana, który jako aktor jest najwyżej poprawny, ale średnio przekonywujący (chociaż muszę wspomnieć - klatę ma niezłą). Również wątek jego dziewczyny niewiele wnosił i czułam jakby był wciśnięty na siłę, bo przecież MUSI być wątek miłosny. Na tym tle faktycznie najlepiej wypada Stallone, szczególnie w drugiej połowie filmu. Żałuję, że nie skupili się po prostu na więzi trener-zawodnik, zamiast wrzucać mnóstwo pobocznych historii. Na duży plus zasługują sceny walk, które zrobiły na mnie wrażenie i przyznam, że oglądałam je z zaciekawieniem (chociaż zazwyczaj w takich filmach je przewijałam). Również końcówka jest bardzo zadowalająca. Także są plusy i minusy - arcydzieło to nie jest, ale warto zobaczyć, szczególnie jeśli takie kino Was interesuje.
Moja ocena: 6/10
Bridget Jones 3 (2016)
źródło |
Bridget Jones (Renee Zellweger) ponownie jest kobietą samotną. Kiedy koleżanka z pracy namawia ją na wspólny wyjazd na festiwal, kobieta postanawia skorzystać z okazji. Tam przeżywa przygodę miłosną z przystojnym nieznajomym. Po powrocie spotyka starego znajomego - co skutkuje kolejną przygodą. Kiedy okazuje się, że jest w ciąży pozostaje tylko ustalić kto jest ojcem.
Przyznaję, że Bridget Jones 3 to przyjemny film komediowy. Nie podzielę zdania ludzi, którzy twierdzą, że na seansie po prostu pękali ze śmiechu. Humor zaprezentowany w tej części jest raczej na życzliwy uśmiech. Najbardziej obawiałam się tego, jak poradzi sobie Renee z kultową rolą po tylu latach. Na szczęście było bardzo dobrze, chociaż moim zdaniem stara Bridget była zabawniejsza i bardziej prawdziwa. Źle jednak nie było. Twórcy filmu sprytnie korzystają ze sprawdzonego wątku miłosnego Bridget-Pan Darcy, który kolejny raz się sprawdza. Miło było zobaczyć w obsadzie Emmę Thompson, jako doktor Rawlings. Moje serce ponownie podbił ojciec Jones, w którego wcielił się Jim Broadbent. Jak na komedię romantyczną to było w porządku, ale do pierwszej części przygód Bridget raczej mu daleko.
Moja ocena: 7/10
Co jakiś czas lubię obejrzeć film skierowany do nastolatek - to taka miła odskocznia. Niestety, coraz częściej się gorzko rozczarowywałam. Wiele z tych tytułów zapewne zadowoliłoby młodszą wersję mnie, ale teraz zrobiłam się bardziej wybredna. Natomiast ten film był naprawdę dobry.
Nadine (Hailee Steinfeld) jest nastolatką z problemami, która trzyma się raczej na uboczu społeczeństwa w szkole, mając za kompankę jedną, jedyną przyjaciółkę - Kristę (Haley Lu Richardson). Wszystko maluje się w ciemniejszych barwach kiedy Krista zaczyna spotykać się z popularnym bratem Nadine.
Gorzka siedemnastka na pewno należy do grupy tych lepszych filmów dla młodzieży. Przede wszystkim nie jest to historia banalna i ckliwa. Chociaż nie brak tutaj typowych przedstawicieli licealnego życia (mamy przykładowo popularnych sportowców) to fabularnie film nie schodzi na młodzieżową mieliznę. Twórcy starają się przekazać coś ważnego, a wybierając do tego odpowiednie środki wychodzi zgrabny i godny polecenia film dla nastolatek. Świetnie w roli depresyjnej dziewczyny radzi sobie Hailee, która już wcześniej pokazywała, że talentu jej nie brak (chociażby w True Grit). Szczególnie błyszczy podczas tych kilku konfrontacji z filmowym nauczycielem, granym przez Woody'ego Harrelsona. Razem tworzą wybuchowy duet, a duża w tym zasługa świetnie rozpisanych dialogów. To też ten przykład filmu, w którym główny wątek miłosny jest oryginalny, a zarazem rozczulający. Mimo swoich lat zaangażowałam się w relację między tą dwójką nastolatków i trzymałam kciuki za szczęśliwe zakończenie. Zdecydowanie warto zobaczyć Gorzką siedemnastkę. Film pokazuje, jak ludzie radzą sobie ze stratą, a także że nie warto oceniać innych, nie znając ich punktu widzenia. Mądry, a jednocześnie wciągający i zabawny - polecam!
Moja ocena: 7/10
Odkąd pierwszy raz zaczęłam oglądać stare hollywoodzkie filmy przepadłam z kretesem. W czasie jednych wakacji udało mi się nadrobić mnóstwo głośnych tytułów, a wiele z nich zostało moimi ulubionymi filmami wszechczasów. Ostatnio podczas lektury książki Rogera Moore’a nabrałam ochoty na powrót do Złotej Ery Hollywood, a wybór padł na filmy z duetem MacLaine-Lemmon.
Policjant Nestor Patou (Jack Lemmon) otrzymuje awans i przenosi się patrolować nową dzielnicę Paryża. To na niej pracują panny lekkich obyczajów, wśród nich czarująca Irma (Shirley MacLaine).
Słodka Irma jest dokładnie tym, czego się spodziewamy - czarującą i przyjemną komedią omyłek. Nie musimy doszukiwać się tutaj drugiego dna, całość po prostu ma za zadanie nas rozbawić. I mnie bawiła bardzo. Humor jest nienachalny i wynika przede wszystkim z zabawnych sytuacji, w których znajdują się bohaterowie. Tutaj przede wszystkim błyszczy talent Lemmona, którego w ogóle możemy kojarzyć jako świetnego aktora komediowego - oczywiści nawiązuję tutaj do znanej roli z Pół żartem pół serio. Natomiast Shirley, którą kojarzę raczej z późniejszych ról, pokazuje tutaj ogromną charyzmę - jej Irma jest charakterna i trudno jej nie kibicować w drodze do szczęścia. Bardzo podobała mi się relacja jaką zbudowali Ci aktorzy. Wytworzenie specyficznej chemii wydawało się dla nich naturalne i niesamowicie łatwe. Cudowne również były patenty komediowe. Dość typowe, ale w dobrym wykonaniu sprawiały świetne wrażenie - przykładowo kiedy Lemmon udaje lorda z Anglii robi to bezbłędnie i sama łapałam się na tym, że nie widziałam za przebraniem prawdziwego bohatera. Zdecydowanie przyjemna komedia, warta obejrzenia.
Moja ocena: 8/10
Moja ocena: 7/10
Gorzka siedemnastka (2016)
źródło |
Nadine (Hailee Steinfeld) jest nastolatką z problemami, która trzyma się raczej na uboczu społeczeństwa w szkole, mając za kompankę jedną, jedyną przyjaciółkę - Kristę (Haley Lu Richardson). Wszystko maluje się w ciemniejszych barwach kiedy Krista zaczyna spotykać się z popularnym bratem Nadine.
Gorzka siedemnastka na pewno należy do grupy tych lepszych filmów dla młodzieży. Przede wszystkim nie jest to historia banalna i ckliwa. Chociaż nie brak tutaj typowych przedstawicieli licealnego życia (mamy przykładowo popularnych sportowców) to fabularnie film nie schodzi na młodzieżową mieliznę. Twórcy starają się przekazać coś ważnego, a wybierając do tego odpowiednie środki wychodzi zgrabny i godny polecenia film dla nastolatek. Świetnie w roli depresyjnej dziewczyny radzi sobie Hailee, która już wcześniej pokazywała, że talentu jej nie brak (chociażby w True Grit). Szczególnie błyszczy podczas tych kilku konfrontacji z filmowym nauczycielem, granym przez Woody'ego Harrelsona. Razem tworzą wybuchowy duet, a duża w tym zasługa świetnie rozpisanych dialogów. To też ten przykład filmu, w którym główny wątek miłosny jest oryginalny, a zarazem rozczulający. Mimo swoich lat zaangażowałam się w relację między tą dwójką nastolatków i trzymałam kciuki za szczęśliwe zakończenie. Zdecydowanie warto zobaczyć Gorzką siedemnastkę. Film pokazuje, jak ludzie radzą sobie ze stratą, a także że nie warto oceniać innych, nie znając ich punktu widzenia. Mądry, a jednocześnie wciągający i zabawny - polecam!
Moja ocena: 7/10
Słodka Irma (1963)
źródło |
Policjant Nestor Patou (Jack Lemmon) otrzymuje awans i przenosi się patrolować nową dzielnicę Paryża. To na niej pracują panny lekkich obyczajów, wśród nich czarująca Irma (Shirley MacLaine).
Słodka Irma jest dokładnie tym, czego się spodziewamy - czarującą i przyjemną komedią omyłek. Nie musimy doszukiwać się tutaj drugiego dna, całość po prostu ma za zadanie nas rozbawić. I mnie bawiła bardzo. Humor jest nienachalny i wynika przede wszystkim z zabawnych sytuacji, w których znajdują się bohaterowie. Tutaj przede wszystkim błyszczy talent Lemmona, którego w ogóle możemy kojarzyć jako świetnego aktora komediowego - oczywiści nawiązuję tutaj do znanej roli z Pół żartem pół serio. Natomiast Shirley, którą kojarzę raczej z późniejszych ról, pokazuje tutaj ogromną charyzmę - jej Irma jest charakterna i trudno jej nie kibicować w drodze do szczęścia. Bardzo podobała mi się relacja jaką zbudowali Ci aktorzy. Wytworzenie specyficznej chemii wydawało się dla nich naturalne i niesamowicie łatwe. Cudowne również były patenty komediowe. Dość typowe, ale w dobrym wykonaniu sprawiały świetne wrażenie - przykładowo kiedy Lemmon udaje lorda z Anglii robi to bezbłędnie i sama łapałam się na tym, że nie widziałam za przebraniem prawdziwego bohatera. Zdecydowanie przyjemna komedia, warta obejrzenia.
Moja ocena: 8/10
Victoria (2015)
źródło |
Ten film znalazł się na wielu listach ulubionych filmów roku 2015 wśród blogerów, których lubię i podziwiam. Oczywiście chciałam więc nadrobić seans.
W filmie przedstawione są wydarzenia jednej nocy z życia Victorii (Laia Costa), która aktualnie pracuje w Berlinie jako kelnerka. Po wyjściu z klubu zaczepia ją grupka chłopaków. Dziewczyna dołącza do nich, nieświadoma tego, co ją tej nocy spotka.
Największym atutem tego filmu jest fakt, że ogląda się go niemal jako scenki z życia. Od pierwszych kadrów możemy doświadczyć wszystkiego, co przeżywała bohaterka - kamera nie opuszcza jej ani na krok, a my czujemy się jakbyśmy wciąż za nią chodzili. Wszystko to za sprawą faktu, że film nakręcono w jednym ujęciu. Dosłownie między włączeniem nagrywania a wyłączeniem nie pojawiło się żadne cięcie. Nie było to takie łatwe i film powstał za trzecim podejściem, co i tak jest moim zdaniem dobrym wynikiem. Duża w tym zasługa aktorów, którzy wypadają bardzo naturalnie. Do filmu nie było typowego scenariusza, tylko ogólny zarys sytuacji (całość zajmowala podobno 12 stron). Dlatego aktorzy w większości musieli improwizować, a wiadomo, że wtedy wychodzi na jaw wrodzona naturalność, co dodało jeszcze realizmu. Na dodatek film to nie jest zwykła historia nocnych imprezowiczów. Takie może na początku sprawiać wrażenie, ale z czasem dostajemy niemal film akcji, który wciąga i świetnie buduje napięcie. To jednak prawda, że film nie jest dla każdego - to wciąż kino niezależne, które niewielkimi środkami pokazuje nam jak dany człowiek reaguje postawiony w różnych sytuacjach - od zauroczenia po zagrożenie. Kawał dobrego kina.
Moja ocena: 8/10
Garsoniera (1960)
źródło |
Już wspominałam, że chciałam nadrobić filmy z duetem MacLaine-Lemmon, a nie ma chyba bardziej zachwalanej pozycji od Garsoniery.
Baxter (Jack Lemmon) dorabia sobie wynajmując wieczorami, na kilka godzin, mieszkanie kolegom z pracy. Dzięki temu pnie się po drabinie kariery (a także często łapie katar, czekając przed drzwiami swojej garsoniery). Po cichu pała uczuciem do tajemniczej Fran (Shirley MacLaine), która pracuje w jego firmie jako pani windziarka.
Od razu wyznaję - zakochałam się w tym filmie. W przypadku Garsoniery trzeba zacząć od wspomnienia genialnego scenariusza. To taka słodko-gorzka historia o szarym człowieku, starającym się znaleźć miejsce w świecie. Tym razem Lemmon nie korzysta ze swoich pokładów komediowych - gra natualnie, bardzo przekonująco, a zarazem ma tyle czaru, że trudno mu nie kibicować. A chemia między nim a Shirley? Po prostu wylewa się z ekranu! Uwielbiam kiedy akcja zostaje ograniczona do zaledwie kilku miejsc (w tym przypadku jest to mieszkanie Lemmona). Dopiero wtedy widzimy, że prostymi dialogami można utrzymać uwagę widza i przekazać więcej niż w przypadku szalonej akcji. Pięknie zbudowany dramat, pozostawiający ciepłe uczucie w sercu, dopracowany pod względem technicznym i artystycznym. Nic dziwnego, że cytaty z niego wciąż są aktualne i takie prawdziwe - to czysta magia kina. Trzeba zobaczyć!
Moja ocena: 9/10
A Wy, co ostatnio widzieliście?
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz