Ekranizowanie kultowych dzieł z gatunku fantastyki nie należy do najprostszych zadań. Mam wrażenie, że od jakiegoś czasu twórcy filmowi i telewizyjni preferują przenosić na ekrany fantastykę młodzieżową. Możliwe, że gwarantuje to bardziej zaangażowaną i wierną młodszą widownię, a zarazem nie kosztuje tyle, co wyprodukowanie serialu high fantasy. Udało się to w przypadku Cienia i kości, Pamiętników wampirów, Shadowhunters czy The 100, które oglądały rzesze fanów gatunku, często nastolatków. Jeżeli jednak mówimy o tytułach, którym bliżej do epickiego fantasy, to opcje są raczej ograniczone. Dostaliśmy genialną ekranizację Gry o tron, ale poza tym większość produkcji nie wypaliła. Przykładem może być Miecz prawdy na podstawie książek Terry'ego Goodkinda. Osobiście serial oglądałam z wypiekami na twarzy ze względu na świetny pomysł na świat przedstawiony, rządzące nim prawa i głównych bohaterów. Jednak na poziomie produkcji Miecz prawdy do wybitnych nie należał. Podobnie było z Kronikami Shannary na podstawie książek Terry'ego Brooksa. Serial zapowiadał się bardzo dobrze, ale czegoś przy produkcji zabrakło i skończył się po dwóch sezonach.
Z ekranizacjami prozy Neila Gaimana jest chyba jeszcze trudniej. Jego książki opierają się na specyficznej stylistyce, zaskakujących rozwiązaniach fabularnych, nieoczywistych połączeniach, często opartych na mieszance różnych mitologii. Do tej pory doczekaliśmy się ekranizacji Gwiezdnego pyłu (książka i film w sporym stopniu się od siebie różnią), serialowej wersji Amerykańskich bogów (niestety, serialowi daleko do geniuszu pierwowzoru), animacji Koraliny (film jest bardzo dobry, ale w tym przypadku nie znam oryginału) i serialu Dobry omen, chyba najlepiej oddającego ducha Gaimana i Pratchetta (tę książkę napisali wspólnie). Kiedy ogłoszono wieść o rozpoczęciu prac nad Sandmanem moją pierwszą reakcją była czysta radość. Jednak już przy pierwszych zapowiedziach zaczęłam czuć nutkę sceptycyzmu. Zdjęcia zapowiadały coś, co wyglądało na zbyt grzeczne, a rewolucyjnemu komiksowi do takiej grzeczności bardzo daleko.
Komiksy (tomy 1-4)
Kiedy serial pojawił się na Netfliksie pierwsze co zrobiłam to sięgnęłam po komiksy. Na półce miałam łącznie cztery tomy, z czego jedynie pierwszy już czytałam (pisałam o nim tutaj). Drugi tom, czyli Dom lalek, okazał się dobrym sposobem na przypomnienie sobie postaci, oryginalnej kreski i świetnych pomysłów Gaimana. W opowieść wkraczamy w miejscu, gdzie autor zostawił nas na końcu poprzedniego tomu. Sandman, władca krainy snów, po odzyskaniu swoich atrybutów, skupia się na ogarnięciu spraw, nagromadzonych podczas jego nieobecności. Będzie musiał poszukać zaginionych demonów, a ponadto pojawiają się w Śnieniu plotki o budzącym grozę Wirze.
Znowu jest kilka takich epizodów, po których zbieramy szczękę z podłogi. Przede wszystkim w pamięci zostaje ten ze zjazdem fanów płatków śniadaniowych. Komiksy czyta się błyskawicznie, więc szybko przeszłam do trzeciego, a później czwartego tomu. Znając dalszą historię muszę stwierdzić, że drugi tom wypada dość blado. W trzecim brakuje jakiegoś wiodącego wątku, to raczej zestaw krótkich historii. W tym Gaiman jest akurat świetny i pokazuje możliwości swojej wyobraźni. Raczy nas opowieścią o kotach, które kiedyś rządziły światem czy wystawianiem sztuki Sen nocy letniej przed prawdziwym Oberynem i Tytanią. Jednak nic się nie umywa do tomu czwartego, gdzie w końcu wyłonił się wątek przewodni, który po prostu wymiata. Gdybym miała więcej tomów Sandmana na półce na pewno wciągnęłabym wszystkie, ta historia tak się rozkręca. I na pewno się w kolejne zeszyty uzbroję.
Komiksy vs. serial
W serialu zekranizowana została historia z dwóch tomów. Dodatkowo, otrzymaliśmy odcinek specjalny, z krótkimi opowiadaniami z tomu trzeciego. Okazuje się, że ekranizacja komiksu jest bardzo wierna pierwowzorowi. Nad całością czuwa sam Gaiman – widać, że pilnował produkcji i chyba jest dumny z osiągniętego efektu. Ja przyznaję, że do czystej ekstazy mi trochę brakuje, bo mam coś do zarzucenia, ale zdecydowanie wyszło lepiej niż się spodziewałam.
źródło |
Casting
Zacznijmy od najmocniejszej strony, czyli castingu. Przede wszystkim postać Morfeusza, której najbardziej się obawiałam. W komiksie jest to mistyczny bohater, z oczami pełnymi gwiazd i lekko niebieskawą skórą. W serialu wygląda dość... zwyczajnie. Chłopak z bałaganem na głowie, noszący dobrze skrojony czarny płaszcz. Jednak w wykonaniu Toma Sturridge w magiczny sposób to działa. Aktor oddaje Morfeuszowi sprawiedliwość, jest wycofany, cichy, ale jednocześnie pełen siły, momentami niepewny, czasami chłodny, ale szukający kontaktu z drugą osobą. Wszystko to zgadza się z obrazem Sandmana, który zbudowałam sobie w głowie po przeczytaniu komiksów. Podobnie z postaciami drugoplanowymi, nawet jeżeli różnią się trochę od tych przedstawionych w komiksie, to zachowana została ich esencja – cudowna jest Gwendoline Christie jako Lucyfer, świetni Mason Alexander Park jako Pożądanie. Twórcy wybierając grono rodzeństwa Morfeusza wiedzieli co ich czeka w przyszłych tomach, z pełną świadomością wybrali najlepszych z najlepszych. Bardzo mnie to cieszy w perspektywie kolejnych sezonów.
Zmiany płci
Wielu widzów narzekało na zmiany wprowadzone w serialu, szczególnie w kontekście wyglądu/płci aktorów. Zupełnie tych zarzutów nie rozumiem, już nawet biorąc pod uwagę, że to fantastyczny świat, nad którym piecze trzyma autor pierwowzoru. Dodatkowo, głosy oburzenia można zrozumieć, jeżeli ktoś zobaczy jak dany aktor gra, ale w tym przypadku burza rozpętała się już przy ogłoszeniu obsady. Okazało się jednak, że te zmiany wypadły naprawdę satysfakcjonująco – Lucyfer i Pożądanie to jedne z najbardziej intrygujących postaci, a Śmierć wypadła tak sympatycznie jak jej pierwowzór. Damska wersja Constantine'a również podbiła moje serce, szczególnie, że Jenna Coleman w tej roli jest harda i trochę bezczelna, dzięki czemu od razu przykuwa uwagę.
źródło |
Poszczególne odcinki / Wierność oryginałowi
Jeżeli chcemy rozmawiać o ciągłości serialu, porównując do siebie różne odcinki, to trzeba przyznać, że pierwszy sezon jest nierówny. Z jednej strony – ma to sens, bo poszczególne zeszyty Sandmana też się od siebie różnią, jedne zachwycają mocniej, drugie trochę mniej. I tak jak komiks nie był najmocniejszy w tomie Dom lalki, tak w serialu zauważalny jest spadek jakości gdzieś od siódmego odcinka. To wtedy zakończyła się historia z pierwszego tomu komiksu, w której śledziliśmy perypetie wyzwolonego Morfeusza, który odzyskuje swoje atrybuty i przenosimy się do opowieści o Rose Walker. Dziewczyna jest Wirem, stanowiącym niebezpieczeństwo dla Śnienia, dlatego Sandman jej poszukuje. Rose budzi również zainteresowanie Koryntczyka, który chce użyć jej siły, żeby wyzwolić się od Morfeusza. Postać koszmaru w postaci Koryntczyka to jeden z najsilniejszych elementów tej części opowieści. Niestety, poza nim, w wielu momentach ta historia budzi znużenie. Na pocieszenie, uważam, że to również słabiej działało w komiksie, więc jest nadzieja, że kolejne wydarzenia w serialu będą bardziej angażujące, tak jak rozwija się to w powieści graficznej.
Różnic jest kilka: John Dee w serialu przedstawiony został trochę mniej złowieszczo i poświęcono więcej miejsca na wyjaśnienie jego motywacji; w komiksie to demon Choronzon walczy z Morfeuszem w piekle, a nie Lucyfer; postać Koryntczyka pojawia się wcześniej i poświęcono jej więcej miejsca w serialu. Uważam, że wszystkie te zmiany były naprawdę niewielkie, a wpłynęły na całość bardzo pozytywnie. Mam cichą nadzieję, że w przyszłych sezonach twórcy pozwolą sobie na więcej takich odstępstw.
źródło |
Technikalia
Jak już wspomniałam, przenieść Sandmana na ekran nie jest łatwo. Komiks pozwala na sporo wizualnej zabawy, praca grafików robi spore wrażenie. Obrazki pozwalają czytelnikom wczuć się w mroczny klimat świata przedstawionego. Serialowa wersja ucierpiała na próbie przenoszenia ich 1:1 – przykładowo sny współlokatorów Rose Walker na papierze wypadały dużo ciekawiej. Nie znaczy to, że wszędzie jest źle, bo przykładowo projekt krainy snów w serialu wypadł świetnie. Mam jednak wrażenie, że momentami zatraca się magia. Może jest to kwestia zbyt wiernego trzymania się oryginału, twórcy boja się zaszaleć. Zadanie mają trudne – połączenie śnienia ze światem przebudzonym i ten przedziwny miks bohaterów: bogowie, koszmary, ludzie, demony. Dla mnie wypadło to momentami zbyt poprawnie.
Na szczęście okazuje się, że Sandman otrzymał zielone światło dla drugiego sezonu. Cieszy to niezmiernie. Z tego co już wyżej wypisałam: historia w kolejnych tomach daje spore pole do popisu, a obsada dobrana jest genialnie, więc ma to duży potencjał. I jeżeli mogłabym na coś liczyć, to marzyłoby mi się więcej szaleństwa w obszarze wizualnym i muzycznym. Trzymam kciuki i na pewno obejrzę kolejne odsłony Sandmana.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz