niedziela, 17 sierpnia 2025

Kiedy życie zwalnia. Reportaż z greckiej wyspy – „Śpiew syreny” Charmian Clift


Śpiew syreny
Charmian Clift

Gatunek: literatura podróżnicza
Rok polskiego wydania: 1958
Liczba stron: 279
Wydawnictwo: 77 press

Nie sposób nie być tu świadomym głębokich i daleko idących różnic między mężczyznami a kobietami. Dwunastoletni chłopak wciąż jest dzieckiem, nieodpowiedzialnym, ekstrawertycznym, impulsywnym w myślach i w czynie. Dziewczyna w tym samym wieku to już kobieta, skryta, wycofana, powściągliwa, poważna, odpowiedzialna. I silna.
 

Opis wydawcy

W 1954 roku Charmian Clift wyruszyła z rodziną na odległą grecką wyspę Kalimnos, gdzie wraz z mężem miała pracować nad książką o tamtejszych poławiaczach gąbek. Nie mogła przewidzieć, że urok tego miejsca odmieni ich na zawsze. Zostali znacznie dłużej, niż planowali, a rytm kalimnoskiego życia i rytuały mieszkańców wyspy tak ją urzekły, że postanowiła je opisać.


Moja recenzja

Do momentu skończenia tej książki nie zdawałam sobie sprawy, jak dużą rolę Charmian Clift odegrała w środowisku pisarskiej bohemy. Śpiew syreny to reportaż w formie literackiego dziennika, w którym autorka spisuje spostrzeżenia z roku spędzonego na greckiej wyspie Kalimnos. Książkę zamyka myśl o pozostaniu w Grecji na dłużej – i faktycznie Clift wraz z rodziną przeniosła się później na Hydrę, tworząc z mężem miejsce spotkań artystów. Odwiedził je m.in. Leonard Cohen, a dziś organizowane są tam wycieczki tropami twórców, którzy szukali natchnienia w otoczeniu pięknej przyrody.

Po Śpiew syreny sięgnęłam, bo przeczytałam kilka pozytywnych opinii o książce Obierz mi lotos, wcześniej w Polsce wydanej kontynuacji. Okazało się, że to świetna lektura wakacyjna. Clift opisuje Kalimnos tak sugestywnie, że można poczuć się częścią wyspy – przenosimy się nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie, bo cofamy się do lat 50. XX wieku. Autorka kreśli obraz biednego, surowego życia, w którym wszystko kręci się wokół połowu gąbek. Mężczyźni podejmują ciężką pracę poławiaczy, często przypłacając ją zdrowiem lub życiem, a pożegnania przed ich wyprawami stają się emocjonalnymi rytuałami całej społeczności.

źródło

Śpiew syreny to reportaż, który żyje emocjami, a nie tylko danymi. Styl Clift jest wrażliwy, poetycki i empatyczny  książka wymaga skupienia, ale odwdzięcza się niezwykłą atmosferą. Szczególnie mocno zapadają w pamięć opisy obrzędów – jak ten związany z deserem dla zmarłych. Opowieść o pomyłce, związanej z tortem dla dziecka, pięknie obrazuje, jak różne znaczenia może mieć jeden gest w odmiennych kulturach. Doceniam też umiejętność wplecenia zabawnych epizodów z codzienności na wyspie. Oprócz pomyłki z tortem zapada w pamięć wątek marzenia dzieci o posiadaniu zwierzątka domowego. Zdradzę tylko, że mieszkańcy nie przynieśli dzieciom małego pieska.

Ciekawy jest także obraz relacji kobiet i mężczyzn. Kobiety wychodzą za mąż wcześnie, wnoszą w małżeństwo posag, ale potem ich rola sprowadza się do rodzenia dzieci i czekania na powrót mężów z połowów. Narodziny córki bywają rozczarowaniem, bo oznaczają kolejne zobowiązania finansowe dla rodziny. Clift – jako cudzoziemka – wchodzi w ten świat trochę z boku. Jej obecność intryguje mieszkańców, a jednocześnie pokazuje, że nie wszystkie zasady jej dotyczą. Może więc pływać z mężczyznami, a nawet ich wyprzedzać – ku ich irytacji.

W ostatnich rozdziałach Śpiew syreny nabiera spokojnego rytmu. Autorka porównuje życie w Londynie, pełne pośpiechu i konsumpcjonizmu, z grecką codziennością, w której czas płynie wolniej i łatwiej znaleźć go dla rodziny. Ta obserwacja była dla mnie inspirująca – książka sprawiła, że i ja zaczęłam się zastanawiać nad tempem mojego życia. Najbardziej poruszył mnie obraz przemiany dzieci Clift – ich radość, wolność i zdolność do adaptacji pokazują, jak wiele daje bliskość natury i brak pośpiechu.

Przyznaję, że polubiłam tę rodzinę, dlatego tym bardziej wstrząsnęła mną wiedza o ich późniejszych losach: samobójstwo Charmian Clift i jej córki, a także przedwczesna śmierć syna. Wolę jednak zapamiętać ich z tego szczęśliwego czasu na Kalimnos – w słońcu, prostocie i bliskości, które tak pięknie udało się Clift uchwycić.


Za egzemplarz książki dziękuję wydawnictwu 77 Press.


niedziela, 10 sierpnia 2025

Nowe Horyzonty 2025 – podsumowanie

W tym roku Nowe Horyzonty obchodziły 25-lecie, a w programie znalazło się wyjątkowo dużo ciekawych propozycji. Postanowiłam zrezygnować z głośnych filmów, które zapewne trafią do kin (takich jak To był zwykły przypadek czy Tajny agent). Teraz trochę tego żałuję – bo jednak oglądanie takich filmów na festiwalu to zupełnie inne doświadczenie.

Z obejrzanych przeze mnie tytułów udało mi się wyłonić pięciu faworytów. Zaczynajmy!

Poeta

W mojej ścisłej trójce najlepszych znalazł się film Poeta – niepozorna, kolumbijska produkcja o mężczyźnie, który w młodości wydał obiecujący tomik poezji. Od tamtej pory, w wolnych chwilach użala się nad sobą, próbuje odzyskać źle zainwestowane pieniądze i topi smutki w alkoholu. Nowa praca nauczyciela staje się dla niego szansą na poznanie utalentowanej uczennicy, której postanawia pomóc w rozwoju artystycznym. 

Dzięki montażowi i zdjęciom film często bywa zabawny, choć fabularnie nie jest komedią. Sytuacje, w których znajduje się bohater są trochę abstrakcyjne, ale nie są przesadzone – wszystko logicznie się spina. Reżyser zachowuje czułość wobec postaci, dzięki czemu relacje między nimi są autentyczne i angażujące. Nieważne czy opowiada akurat o ojcu i córce, poecie i uczennicy, czy kolegom po fachu – to zawsze jest szczere. Gdy dochodzimy do kulminacyjnych momentów wystarczy jedno wymowne spojrzenie między bohaterami, żeby wywołać w nas wzruszenie. Mocno polecam, mam nadzieję, że pojawi się u nas kinach!

Poezja

Kolejny zachwyt to Poezja z retrospektywy Lee Chang-donga. Historia starszej kobiety wychowującej wnuka, dorabiającej jako opiekunka osoby po udarze. Pewnego dnia zapisuje się na kurs poezji i próbuje napisać swój pierwszy wiersz. Temat twórczy przeplata się z wątkiem tajemniczego samobójstwa dziewczyny z klasy jej wnuka.

Płakałam już po trzydziestej minucie i łzy towarzyszyły mi przez resztę seansu. Duża w tym zasługa głównej aktorki — ciepłej, pełnej klasy kobiety, która szuka piękna w życiu, nawet gdy codzienność bywa brutalna. W zderzeniu z okrutną rzeczywistością jej postać zdaje się jeszcze bardziej krucha i niewinna. Reżyser pokazuje ją jako osobę wrażliwą, ale też sprawczą, co nadaje finałowi wyjątkowej mocy. Obejrzałam tylko dwa filmy z retrospektywy Lee Chang-donga, ale zaskakujące jest to, jak różne tematy porusza reżyser i jak zręcznie prowadzi swoje historie. 

Zbliżenie

To film, o którym przed seansem wiedziałam tylko tyle, że ma świetne oceny. Zaczyna się od sceny, w której dziennikarz trafia na miejsce nietypowej zbrodni. Ktoś podawał się za słynnego reżysera i oszukiwał ludzi. Potem dowiadujemy się, że wydarzenia są prawdziwe, a na ekranie występują ich autentyczni uczestnicy, odtwarzając sceny z przeszłości. Zatem osoby zaangażowane zgodziły się dograć sceny, które doprowadziły do konfliktu. 

Reżyser otrzymał pozwolenie na nagrywanie procesu oskarżonego, co pozwoliło połączyć dokument z fabułą w unikalny sposób. Zaskakuje fakt, że wszystkie osoby biorące udział w procesie zgodziły się na wzięcie udziału w filmie. To pokazuje, jaką magię wyzwala kino, jaką siłę ma sztuka. Pięknie wybrzmiewa też marzenie o byciu przez chwilę kimś innym, kimś, kogo ludzie podziwiają. Bardzo szczere kino.

Left-handed girl

Słodko-gorzka opowieść rozgrywająca się na tętniącym życiem tajwańskim targu. W scenariuszu maczał palce Sean Baker, co czuć w ogromnych pokładach empatii do bohaterów żyjących na marginesie społeczeństwa. Film potrafi rozczulić, ale też wciąga w dynamiczne, barwne środowisko. Pod koniec zahacza o telenowelowe tony, jednak rozmyte zdjęcia i zgrabny montaż sprawiają, że to rozwinięcie historii nie przeszkadza. Młoda aktorka przeurocza. 

Niewygodna prawda

Tak jak bohaterka Left-handed girl to pełna uroku dziewczynka, tak główna postać z Niewygodnej prawdy jest na zupełnie drugim biegunie. Kobieta ma dwa stany: na skraju wybuchu gniewu albo w jego trakcie. Marianne Jean-Baptiste daje popis aktorstwa, nadając tej postaci głębi i wielowymiarowości. Film jest kameralny, z teatralnym klimatem, oparty na relacjach między kilkoma bohaterami. Nie wszystko zostaje wyjaśnione, ale oglądanie starć aktorskich to czysta przyjemność.

I jeszcze kilka perełek

Świetny był dramat Płomienie Lee Chang-donga – opowieść o różnicach klasowych, która z czasem przeradza się w wciągający kryminał. Zdjęcia w tym filmie to mistrzostwo świata, zabawa światłem działa cuda. Ciekawy jest też zdobywca Srebrnego Niedźwiedzia na Berlinale, Błękitny szlak. To dystopia o siedemdziesięcioletniej kobiecie walczącej o wolność w świecie, w którym prawo nakazuje jej życie w kolonii dla seniorów. Owoce opuncji początkowo zapowiadały romans w indyjskiej scenerii, ale zaskoczyły mnie pięknym, czułym obrazem tradycji żałobnych i queerową wrażliwością. Niesamowite, że w kraju żyjącym Bollywood powstał tak realistyczny, czuły film. Był też nowy film Sang-soo Honga – twórcy totalnego, który sam reżyseruje, pisze, montuje i kręci. Zew natury opowiada historię pierwszego spotkania chłopaka z rodzicami dziewczyny. Oglądanie tego wydarzenia jest równocześnie pięknie niezręczne, ale też fascynujące. Na koniec Wróbel w kominie – esencja „nowohoryzontowego” kina. Napięcie, poczucie, że „zaraz coś się wydarzy”, a gdy już wybucha, dostajemy surrealistyczne sceny, techno i wolność interpretacji. Od teraz zawsze będę sprawdzać czy kot nie utknął w pralce.

Kolejny raz Nowe Horyzonty okazały się strzałem w dziesiątkę. Warto śledzić premiery tych filmów w kinach i szukać starszych tytułów na VOD (Mam też nadzieję, że retrospektywa Lee Chang-donga trafi jeszcze do internetu, żebym mogła nadrobić resztę jego dzieł.)


niedziela, 3 sierpnia 2025

„Wiatr i Prawda” Brandon Sanderson – każdy zasługuje na drugą szansę

 

Wiatr i Prawda (tom 1 i 2)
Brandon Sanderson

Gatunek: fantasy
Rok polskiego wydania: 2025
Liczba stron: 685 & 653
Wydawnictwo: MAG

Ideały są martwe, chyba że stoją za nimi ludzie. Prawa istnieją nie dla samych siebie, ale dla tych, którym służymy.
 

Opis wydawcy

Długo oczekiwana, wybuchowa kulminacja pierwszego łuku narracyjnego bestsellerowego Archiwum Burzowego Światła – arcydzieła fantasy, które sprzedało się w nakładzie ponad dziesięciu milionów egzemplarzy.


Moja recenzja

Brandon Sanderson zabrał mnie na niejedną niesamowitą przygodę. Pierwszy tom cyklu Archiwum Burzowego Światła, Drogę Królów, przeczytałam dziesięć lat temu! Od tamtej pory pokochałam wielu wykreowanych przez niego bohaterów i z coraz większym zachwytem odkrywałam uniwersum Cosmere. To właśnie dzięki Drodze Królów – oraz postaciom takim jak Kaladin, Shallan i Dalinar – sięgałam po kolejne książki autora.

Przez te wszystkie lata moja fascynacja Sandersonem nie słabła. Lektura Rozjemcy, Z mgły zrodzonego czy Elantris, tylko utwierdzała mnie w przekonaniu o jego niezwykłej wyobraźni. Nawet jeżeli Rytm wojny dla wielu był rozczarowaniem, ja dostrzegłam w nim liczne atuty – rozwój postaci Navani i Venli czy ciekawą drogę Kaladina do zostania pierwszym psychologiem Rosharu. Choć tempo akcji nie zachwycało, żyłam nadzieją, że piąty tom przyniesie emocjonujące zwroty akcji i wybitne zakończenie. Może te oczekiwania były zbyt wygórowane, bo teraz coraz wyraźniej widzę pęknięcia w tej monumentalnej serii.

Po raz kolejny Sanderson zdecydował się podzielić książkę na dwa tomy. Z jednej strony, fizycznie łatwiej trzymać w ręku ponad sześćsetstronicowy tom niż cegłę liczącą ponad 1300 stron. Z drugiej jednak – ten pierwszy tom nie daje czytelnikowi poczucia domknięcia. W moim odczuciu najlepiej czytać obie części jednym ciągiem, traktując je jako jedną historię. Pomysł odliczania dziesięciu dni do epickiego pojedynku zapowiadał się intrygująco, ale w praktyce ograniczył przestrzeń dla dynamicznej akcji. W efekcie dostajemy wiele rozwleczonych scen i niewielkie tempo, szczególnie w ciągu tych pierwszych pięciu dni.

Liczba postaci stała się dla mnie przytłaczająca. To już nie opowieść o Kaladinie, Shallan i Dalinarze, a historia rozpisana na dziesiątki „głównych” bohaterów. Przez to trudno mi było z kimkolwiek się zżyć – zabrakło postaci, której chciałabym kibicować. Wielokrotnie musiałam googlować imiona, bo zwyczajnie nie byłam w stanie ich wszystkich zapamiętać. Odniosłam też wrażenie, że w tym tomie Sanderson częściej niż wcześniej przeskakuje między perspektywami, przez co żadna z historii nie ma szansy odpowiednio wybrzmieć. W poprzednich tomach było to lepiej zbalansowane. 

Z przykrością muszę też przyznać, że duet Kaladina z Szethem mnie nie przekonał. Kaladin to postać spokojna, melancholijna, Szeth – psychicznie rozbity. Ich relacja, zamiast elektryzować, nużyła. Syl próbowała nadać temu wątkowi nieco energii, ale nie zdołała wyciągnąć z niego emocji. Sama koncepcja Kaladina jako terapeuty również wypadła blado – jego rady były powierzchowne, a przemiany bohaterów mało wiarygodne. Kaladin, którego kiedyś uwielbiałam, utknął w martwym punkcie. Sanderson co prawda domknął jego wątek, ale przez to, że w trakcie książki coraz bardziej traciłam do niego sympatię, finał nie wywołał żadnych większych emocji – choć powinien.

Motyw Krainy Ducha również mnie nie porwał. Sprawiał wrażenie pretekstu, by dopisać kolejne rozdziały – jakby autor próbował wypełnić puste przestrzenie dziesięciodniowej narracji. Dostajemy więc retrospekcje, powtarzające się konfrontacje z przeszłością i wielokrotne rozważania na temat emocji postaci. Oczywiście, są wyjątki – historia początku przybycia ludzi na Roshar oraz opowieści o Honorze i Ba-Ado-Mishram były bardzo potrzebne i naprawdę ciekawe. Niestety, reszta znacznie odstawała poziomem. 

Na szczęście jest też coś, co mnie zaskoczyło pozytywnie – wątek Adolina. Dotychczas nie należał do moich ulubieńców, ale w tym tomie jego historia budziła największe zainteresowanie. Może to kwestia stawki – podczas gdy Dalinar przeciągał czas, Adolin pragnął, żeby czas płynął szybciej, a jego kilkudniowa walka w końcu ustała. Jako jeden z nielicznych przeszedł autentyczną przemianę. Podobały mi się także fragmenty z Jasnah – choć krótkie, to pokazujące interesujące pęknięcie w tej pozornie idealnej postaci. To ciekawy punkt wyjścia do kolejnych tomów. 

I tutaj dochodzimy do elementu, który wypada najlepiej – fundamentów pod kolejną erę. Dalinar stworzył świetne tło dla nowego antagonisty, bohaterowie zostali rozproszeni po świecie, niektórzy walczą o przetrwanie, a nad Azirem jako jedynym miastem świeci słońce. Zapowiada się naprawdę dobrze. Szkoda tylko, że droga do tego punktu była tak mało satysfakcjonująca.

Dla mnie Wiatr i Prawda to najsłabszy tom Archiwum Burzowego Światła. Mam poczucie, że to po prostu kolejna część serii, która niewiele zamyka. Zabrakło emocji, tempa i głębi, do jakich Sanderson mnie wcześniej przyzwyczaił. Trzeba jednak przyznać, że patrząc całościowo na pierwszą erę ABŚ, była to piękna przygoda – nawet jeżeli z wybojem na końcu. Autor potrafi opowiadać o drugich szansach, o tym, że nawet jeżeli bohater popełni błędy, to może próbować je naprawić. Oraz, że warto innym dawać tę drugą szansę. Po takim wniosku, muszę tylko dodać, że ta słabsza część nie sprawi, że przestanę sięgać po książki Sandersona. Zasłużył na wiele takich drugich szans!


sobota, 19 lipca 2025

„Wschód słońca w dniu dożynek” Suzanne Collins i „James” Percival Everett — o radzeniu sobie w okrutnym świecie


Wschód słońca w dniu dożynek
Suzanne Collins

Gatunek: fantastyka młodzieżowa
Rok polskiego wydania: 2025
Liczba stron: 404
Wydawnictwo: Must read

Chwila, w której pękły nam serca, należy tylko do nas.
 

Opis wydawcy

W dzień dożynek mieszkańcy Panem budzą się zdjęci strachem. W tym roku, z okazji drugiego Ćwierćwiecza Poskromienia, dwukrotnie więcej trybutów trafi na arenę.  Haymitch Abernathy z Dwunastego Dystryktu woli nie zastanawiać się nad tym, co przyniesie los. Chce tylko przebrnąć przez ten dzień i spotkać się z dziewczyną, którą kocha. 


Moja recenzja

Książkę przeczytałam już jakiś czas temu, ale długo nie mogłam znaleźć chwili, żeby spisać moje wrażenia. To, że sięgnę po kolejną historię z uniwersum stworzonym przez Suzanne Collins, było oczywiste. Igrzyska śmierci to jedna z tych młodzieżówek, przez które zarwałam niejedną noc jako nastolatka — sentyment został, więc każda nowa opowieść ląduje w mojej domowej biblioteczce. Korzystanie z postaci znanych z głównej trylogii sprawia, że ciekawość fanów rośnie — historię Haymitcha chyba wszyscy chcieliśmy poznać.

Jestem świadoma, że autorka mocno gra tu na sentymencie, ale robi to umiejętnie, bo książkę czytało mi się świetnie. Oczywiście nie było tu już tego samego poziomu zaskoczenia co przy pierwszej trylogii — ten świat jest nam dobrze znany, wiemy, czego się spodziewać po okrutnej władzy Kapitolu. Mimo to Collins znowu trafnie pokazuje, jak łatwo manipulować ludźmi — zwłaszcza przez media. Świetnie wypadają wątki o tym, co trafia do transmisji i jak zmienia się przekaz wydarzeń, żeby pasował do narracji władzy. Ten temat pozorności i tego, jak łatwo wierzymy w to, co nam pokazują, wybrzmiewa tu najmocniej — szczególnie dziś, gdy obserwujemy innych przez pryzmat mediów społecznościowych.

Postawienie Haymitcha w roli głównego bohatera to strzał w dziesiątkę. Wiemy, że wygrał 50. Igrzyska, ale jego przeszłość pozostawała zagadką. W trylogii znamy go jako zmęczonego życiem alkoholika — poznanie jego historii daje więc nowe spojrzenie na tę postać. Jest tu też wątek miłości jego życia. I tu mam lekki zgrzyt: widzimy ich zakochanych po uszy, ale nie dostajemy czasu na obserwowanie, jak to uczucie się rozwija — Haymitch dość szybko trafia na arenę i w efekcie wątek miłosny wypada trochę zbyt płytko.

Collins po raz kolejny dostarcza dobrą akcję i w prosty sposób pokazuje mechanizmy władzy — ta dosłowność wciąż dobrze pasuje do młodzieżowej formy. Arena przypominająca raj, a kryjąca w sobie tyle okrucieństwa, to świetny pomysł. Autorka nie wstrzymuje się też z przedstawianiem brutalności. Wplecenie wielu nawiązań do znanych już historii to zagranie na emocjach fanów, ale trzeba przyznać, że działa — poznajemy choćby ojca Katniss czy spotykamy młodą Effie Trinket. Fani powinni być zadowoleni. Teraz pozostaje już tylko czekać na ekranizację — obsada wyostrzyła mój apetyt na ten film.


James
Percival Everett

Gatunek: literatura piękna
Rok polskiego wydania: 2025
Liczba stron: 336
Wydawnictwo: Marginesy

Próba ucieczki za dnia może i była głupotą, ale nie wiedziałem, kiedy po mnie przyjdą. Nie biegłem. Niewolnikowi nie wolno biegać, chyba że akurat ucieka.
 

Opis wydawcy

Missisipi w przededniu wojny secesyjnej. Niewolnik Jim dowiaduje się, że ma zostać sprzedany człowiekowi z Nowego Orleanu, co oznacza dla niego rozłąkę z żoną i córką. Postanawia uciec i ukrywać się na pobliskiej Wyspie Jacksona, dopóki nie opracuje planu. Tymczasem Huck Finn finguje własną śmierć, aby uwolnić się od brutalnego ojca.  


Moja recenzja

Powieść Przygody Tomka Sawyera Marka Twaina nie znalazła się na liście moich lektur szkolnych, choć czytaliśmy jej fragmenty. W książce James Percivala Everetta dostajemy natomiast retelling drugiej części, czyli Przygód Hucka Finna. Po przeczytaniu Jamesa zerknęłam na streszczenie oryginału i okazuje się, że fabuła obu książek w dużej mierze się pokrywa. Tym razem jednak śledzimy wydarzenia z perspektywy Jima  niewolnika pani Watson, który zmuszony jest uciekać. W tym samym czasie na opuszczenie domu decyduje się Huck, chcąc uwolnić się spod władzy ojca alkoholika. Razem ruszają w podróż rzeką Missisipi. 

Powieść Twaina była wielokrotnie krytykowana za rasistowskie stereotypy i obraźliwy język, jakim opisywała czarnoskórych bohaterów. Pomysł, żeby wziąć na warsztat tę historię i opowiedzieć ją na nowo  z perspektywy niewolnika  jest moim zdaniem strzałem w dziesiątkę. Everett, znany m.in. z powieści Erasure (na podstawie której powstał nominowany do Oscara film Amerykańska fikcja), już wcześniej świetnie obnażał absurdy rasowych stereotypów. 

Na szczególną uwagę zasługuje sposób, w jaki Everett tłumaczy specyfikę języka Jima. Zamiast przypisywać ją brakowi wykształcenia, ukazuje mowę niewolników jako świadomy element strategii przetrwania. W swoim gronie rozmawiają swobodnie, czytają książki i wymieniają się przemyśleniami, a w obecności białych odgrywają rolę, której ci od nich oczekują. Uczą nawet swoje dzieci, jak płynnie przełączać się między tymi dwoma „językami”. Duże brawa należą się także tłumaczce, Kai Gucio, za umiejętne oddanie tych niuansów językowych i celowych przejęzyczeń.

Choć niewiele pamiętam z fragmentów powieści Twaina, wiem, że jej największą siłą była wciągająca przygoda. To jedna z tych książek, które potrafią pokazać dziecku, jaką frajdę daje czytanie. James ma w sobie wiele z tej energii — to powieść, która wciąga w swój świat i której nie chce się odkładać. Typowa powieść drogi, w której dwóch bohaterów z dwóch różnych światów konfrontuje swoje sporzenie na życie. Zdobywca Nagrody Pulitzera 2025 nie tylko bawi i wzrusza, ale też oferuje ciekawą akcję i zapadające w pamięć postacie. Warto ją poznać.


środa, 16 lipca 2025

Co obejrzeć na festiwalu Nowe Horyzonty 2025 — edycja online

Już jutro rusza festiwal BNP Paribas Nowe Horyzonty!

W tym roku festiwal świętuje swoje 25. urodziny — i być może właśnie dlatego program aż pęka w szwach od ciekawych tytułów. Musiałam sporo wyciąć ze swojej początkowej listy filmów do obejrzenia. Liczę, że wiele z tych odrzuconych uda mi się zobaczyć w kinie w najbliższym czasie. Wiadomo jednak — co na festiwalu, to na festiwalu. To nie będzie to samo doświadczenie.

Na moje plany stacjonarne składają się m.in.: RomeriaLeft-Handed GirlKontinental '25, Zmartwychwstanie, Paw zwyczajny. Postanowiłam odpuścić i poczekać na polskie premiery kilku kuszących tytułów: To był zwykły przypadekSirât i Chronologia wody

Ale filmy stacjonarne to nie wszystko, co oferuje festiwal. Dzięki opcji online możecie dołączyć do tego święta kina z dowolnego miejsca w Polsce. Program jest w tym roku naprawdę bogaty, więc zrobiłam krótką (no dobrze, może nie aż tak krótką…) przebieżkę po tytułach, które najbardziej przykuwają moją uwagę.

Ja na razie kupiłam karnet na pięć filmów i… będzie trudno wybrać tak niewiele! Już sama retrospektywa koreańskiego reżysera Lee Chang-donga wypełniłaby prawie cały karnet. Nadal nie wybrałam najlepszego kandydata, bo:
Płomienie (Burning) ma Stevena Yeuna,
Poezja zdobyła Złotą Palmę za scenariusz,
Oaza jest wśród ulubionych filmów Seana Bakera,
- a Miętowy cukierek polecany jest jako „jeśli masz obejrzeć jeden film reżysera — wybierz ten!”.

A to dopiero początek! Idąc dalej tropem poleceń z internetu, mamy nowy film Radu Jude — Osiem pocztówek z Utopii, głośny klasyk Babylon, Jak zostałam perliczką — gwiazda z Cannes, którą ominęłam w sezonie, Zbliżenie — mój pewniak online, który muszę nadrobić!

Nie zapominajmy o filmach, które przywędrowały z innych festiwali. Na mojej liście znalazł się film Owoce opuncji, który zdobył Wielką Nagrodę Jury na Sundance. Z Berlinale mamy aż trzy gwiazdy: Wiadomość (ze Srebrnym Niedźwiedziem), Łabędzi śpiew Fiodora Ozerowa (Nagroda Specjalna czytelników Tagesspiegel) i Diabeł pali (a wypalone zapałki odkłada do pudełka) — zwycięzca sekcji Perspectives.

Im dłużej człowiek przegląda program, tym więcej chce zobaczyć! Po przesłuchaniu odcinka podcastu o festiwalu dorzuciłam do swojej listy Super Happy Forever i YunanYunan znalazł się też na liście polecanych filmów Marcina Pieńkowskiego, obok tytułu Goodbye, Dragon Inn. Nie zapominajmy też o krótkometrażówkach — te również można nadrobić w edycji online!

Jeżeli jednak potrzebujecie filmów sprawdzonych to znajdzie się piątka, którą już widziałam i mogę polecić do obejrzenia. Są to: Bulion i inne namiętności, Kneecap, Perfect Days, Jutro będzie nasze i Wrócicie do siebie.

Kto też się szykuje na festiwal? Co macie na swojej liście?



Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka