poniedziałek, 1 kwietnia 2019

Marcowa micha filmów


High strung (2016)

źródło
Tego może jeszcze nie wiecie, ale swojego czasu miałam mocną fazę na oglądanie filmów tanecznych. Jeżeli dobrze pamiętam to zaczęło się klasycznie, bo od Dirty Dancing, a później przyszedł czas na całą masę popularnych, młodzieżowych historyjek typu Step Up, które wspominam ciepło i które oglądałam z niegasnącą fascynacją. Gdybym miała wskazać jeden z wyświechtanych motywów, który podobał mi się najbardziej to byłoby to połączenie baletu z tańcem współczesnym. Dlatego kiedy natrafiłam na High Strung postanowiłam zrobić sobie wycieczkę w przeszłość. Niestety, nieudaną.
Johnnie (Nicholas Galitzine) to utalentowany i ekscentryczny skrzypek mieszkający w Manhattanie. Chłopak utrzymuje się z grania na ulicach. Pewnego dnia podczas podróży metrem poznaje Ruby (Keenan Kampa), młodą baletnicę studiującą na słynnej uczelni Manhattan Conservatory of the Arts. Kiedy Johnnie w wyniku kradzieży traci ukochane skrzypce, Ruby oferuje mu swoją pomoc. 
Najgorsze wydaje mi się to, że lata temu ten film mógłby mi się spodobać. To znaczy, teraz się już tego nie dowiem, ale skoro lubiłam tego typu produkcje to hipotetyczna możliwość pozostaje. Film jest do bólu schematyczny, słabo napisany, równie słabo zagrany, a dodatkowo brakuje w nim naprawdę dobrych scen tanecznych. Te ostatnie to zawsze takie iskierki nadziei, że nawet jeżeli wszystko inne się będzie walić to przynajmniej będzie nam dane popatrzeć na popis taneczny. Brakowało tutaj jednak pomysłu i poza tym, że Keenan Kampa to naprawdę dobra baletnica, to niewiele było do zobaczenia. Nawet finałowy występ (standardowa część tego typu filmów) nie zrobił wrażenia. Możliwe, że problem polegał również na tym, że postanowiono nieudolnie połączyć dwa rodzaje sztuki, czyli muzykę i taniec. Nie było tam chemii między tymi dwoma dyscyplinami, zapewne trochę ze względu na fakt, że brakowało jej i między dwójką głównych postaci. Ciężko jest patrzeć na człowieka, który aż tak bardzo udaje, że gra na skrzypcach. I ciężko było patrzeć na parę, która tak bardzo udaje, że jest zakochana. High Strung zawodzi na wielu płaszczyznach i jeżeli nie macie w planach zobaczyć wszystkich tanecznych filmów jakie istnieją to polecam trzymać się z daleka.

Moja ocena: 2/10


Jak romantycznie (2019)

źródło
Wszyscy znamy ten moment kiedy nam się nie chce. Patrzymy na książkę i nie mamy siły chwycić za okładkę, zerkamy na laptopa, ale nie zbierzemy się do walenia w klawisze, a każdy film z listy do obejrzenia wydaje się zbyt ciężki i wymagający. Wtedy z pomocą przychodzi Netflix i głupiutkie komedie romantyczne. Idealny zbieg okoliczności sprawił, że kiedy dopadła mnie niemoc to na serwis wjechała premiera Jak romantycznie. Temat super - film, która wyśmiewa typowe schematy komedii romantycznych. Szkoda tylko, że mimo wszystko sam wpada w sidła banalności tego gatunku.
Nowojorska architekt Natalie (Rebel Wilson) robi wszystko, by w końcu doceniono ją w pracy, ale zamiast kreślić projekty drapaczy chmur, ciągle parzy komuś kawę i podaje kanapki. Jakby tego było mało, pewnego dnia zostaje napadnięta, a potem budzi się w szpitalu i odkrywa, że jej życie zamieniło się w komedię romantyczną, w której ona sama gra główną rolę.
Nie uważam, że to zły film, ale to taki średniak. Pomysł był dobry, ale jakoś nie udało się wyciągnąć z tego czegoś ciekawego. Wyśmiewanie utartych schematów zamiast uratować film przed banalnością, tam go właściwie wepchnął. Gdyby chociaż końcówka była inna, gdyby twórcy nie obawiali się tam skręcić w zaskakującą stronę, to całość bardziej by się obroniła. Wciąż - to taki dobry film na dzień, w którym nie chcemy o niczym myśleć, tylko obejrzeć kolorowe życie na ekranie. Aktorzy chyba dobrze się przy tworzeniu bawili - Rebel Wilson, którą kojarzymy z Pitch Perfect zostawia po sobie dobre wrażenie, tak samo jak partnerujący jej Adam Devine. Liam Hemsworth wypada chyba najgorzej, ale może to być zasługa słabo rozpisanej postaci. Doprawdy nic ciekawego nie wnosi, oprócz tego, że sprawdza się jako bohater do zawieszenia oka. Tym gorzej to świadczy o filmie.
Podsumowując, pomysł fajny i kilka patentów tutaj zagrało, ale całość przyćmiła banalność.

Moja ocena: 5/10

Jak wytresować smoka 3 (2019)

źródło
Oto cała ja. W kinach grają m.in. nowy film Clinta Eastwooda i kolejny tytuł w reżyserii Jordana Peele (to tłumaczę tym, że horrorów w kinie nie oglądam), a ja idę na bajkę. Co ja Wam poradzę, że dla mnie głównym gatunkiem dostarczającym rozrywki są właśnie animacje? Komedie coraz rzadziej do mnie trafiają, romanse są za ckliwe, filmy akcji nie wciągają, a animacje niezmiennie niosą ze sobą taką lekkość oglądania. I oczywiście nieodzowny płacz.
Czkawka zmaga się zadaniami wodza Berk. Miasto wydaje się być w niebezpieczeństwie, bo jako siedziba smoków staje się dobrym kąskiem dla łowców. Szczerbatek natomiast trafia na trop tajemniczej smoczycy.
Wszyscy dobrze wiemy jak to jest z kontynuacjami - najczęściej stają się maszynką do robienia pieniędzy. Trudno jednak przejść obojętnie obok możliwości zarobku jeżeli odnosi się taki sukces jak pierwsza część Jak wytresować smoka. Na mnie ta animacja zrobiła spore wrażenie i pozostawiła masę ciepłych uczuć dla jej bohaterów. Dwójka była przyjemną kontynuacją i podobnie jest z trzecią częścią. Na szczęcie, wydaje się, że ostatnią, bo jak wiemy: co za dużo to niezdrowo. Wydaje mi się, że twórcy dokonali kilku bardzo dobrych decyzji jeżeli chodzi o rozwój bohaterów i ścieżkę fabuły. To jak zakończyli wszystko w trzeciej części jawi się jako słodko-gorzkie, ale realne i satysfakcjonujące rozwiązanie. Oczywiście, ze strony technicznej to kolejny przykład świetnie wykonanej roboty. Smoki są barwne i intrygujące, a wikingowie rubaszni i pełni wigoru. Pojawią się sceny humorystyczne, będzie trochę romansu (nawet i smoczego!), znajdzie się i chwila dla pochlipania pod nosem. Także wszystko co sprawia, że animacje da się lubić. I dla mnie to dobra baja, chociaż do poziomu jedynki nie dorasta.

Moja ocena: 7/10


Born to be blue (2015)

źródło

Chet Baker. Ach! Biały jazzman, który zatrząsł muzycznym światem w swoim czasie. Pamiętam kiedy pierwszy raz usłyszałam ten kawałek (LINK) i przepadłam. Złapał mnie wtedy za gębę i za każdym razem gdy do niego wracam nadal mnie za nią trzyma. I chyba nigdy nie puści.
Trębacz jazzowy Chet Baker (Ethan Hawke) próbuje wrócić na scenę po tym, jak wypadek przerywa jego karierę.
Może nie był to film najwyższych lotów, ale dość świeżo po obejrzeniu Bohemian Rhapsody dobrze było zobaczyć, że można mieć pomysł na film biograficzny. Twórcy skupili się na fragmencie życia artysty, kiedy ten próbował poradzić sobie z uzależnieniem od narkotyków. Jedno, czego byłam pewna, to że finalnie mu się nie powiedzie, ale to jest powszechnie znana prawda i daleko nie trzeba szukać o tym informacji. Za to uważam, że bardzo intrygującym wątkiem była przeprawa Bakera ze stratą sławy i upadkiem kariery. Kiedy został napadnięty, w wyniku czego doznał urazu szczęki trudno było mu wrócić do gry na trąbce. Sporo poświęcenia i uporu kosztował go powrót na scenę, a znalezienie się wśród najlepszych zajęło kolejne lata. Ethan Hawke jest wspaniały, interpretuje Bakera, pokazuje jego walkę - sielankowa egzystencja z miłością jego życia czy kariera i rozwój w stronę muzyki. Niestety, do tego drugiego Chet potrzebował narkotyków, były integralną częścią jego występów. A heroina skutecznie odstraszała długotrwałe związki. Film oglądało się naprawdę dobrze. Jak już mówiłam, spora w tym zasługa Hawke w roli głównej, ale reszta aktorów poradziła sobie równie dobrze. Do tego przez cały film w tle pobrzmiewają echa jazzu, więc jeżeli lubicie ten rodzaj muzyki powinniście być zadowoleni. Ciekawym zabiegiem było wprowadzenie fragmentów czarno-białych, które przedstawiały wydarzenia z przeszłości Bakera, ale były sprytnie wplecione w fabułę, jako element filmu biograficznego, w którym muzyk grał samego siebie. Jeżeli cenicie tego artystę to jest to pozycja obowiązkowa.

Moja ocena: 7/10


Captain Marvel (2019)

źródło

Długo traktowałam Avengersów jako miły odmóżdżacz. Później na ekranach kin pojawiły się takie filmy jak Strażnicy Galaktyki, Thor: Ragnarok czy Avengers: Infinity War i od tego czasu moje uczucie do Marvela wzrasta. Kiedyś olałabym premierę nowego filmu z uniwersum, a tym razem pobiegłam do kina już pierwszego dnia, w którym pojawił się na ekranach. I dobrze się bawiłam!
Są lata 90. XX wieku. Na Ziemię dociera galaktyczna wojna. Carol Danvers (Brie Larson) wraz z grupką sojuszników trafia w oko cyklonu. Masz okazję towarzyszyć jej w podróży, dzięki której stanie się jedną z największych bohaterek wszechświata.
Pierwszy superbohaterski film z kobietą w roli głównej spod szyldu Marvela wypadł naprawdę w porządku. Przesłanie, że dziewczyna też potrafi, chociaż całe życie słyszy, że „nie da rady, bo jest słabsza od facetów” ładnie się przenosi. Można było poczuć dreszczyk emocji i wewnętrznego kibica w momencie, w którym pojawił się montaż gdzie Carol raz po raz podnosiła się po upadkach. Spora też zasługa w tym Brie Larsson, która oddała swoją bohaterkę jako postać charyzmatyczną, zabawną i sympatyczną. Taka dziewczyna z sąsiedztwa, która ma supermoce. Do tego wspaniale wypadł wątek jej przyjaźni z Furym. Nareszcie bliżej poznajemy tego założyciela Avengersów! A odmłodzony Samuel L. Jackson prezentuje się bardzo dobrze. Oczywiście, były też minusy. Przede wszystkim znowu twórcy poszli po linii najmniejszego oporu i wypełnili całość patosem, slow motion i bohaterską gadką. Przez to zabrali trochę Kapitan Marvel tej prawdziwości. Słabo wypadła relacja ze starą przyjaciółką, szczególnie gryzł moment, kiedy córka namawia matkę na wzięcie udziału w superniebezpiecznej misji w kosmosie, bo przecież „taka opcja więcej może się nie pojawić”. Także były plusy i minusy, ale finalnie film uważam za dobry, a Carol za wspaniały dodatek do uniwersum Marvela. Nie mogę się doczekać jej roli w nowych Avengersach!
No i na koniec: kot skrada wszystkie serca.

Moja ocena: 7/10


Pani minister tańczy (1937)

źródło

Był okres kiedy nadrabiałam amerykańską klasykę, czarno-białe filmy z lat 40tych, 50tych. Oglądałam je wtedy na pęczki, a bawiłam się często lepiej niż przy współczesnym kinie. Ostatnio coraz mniej wracam do tamtych czasów, a szkoda. Bo jak już zabrałam się za kolejną klasykę, tym razem polską, to ponownie wyszło, że z tamtych lat sporo zostało nam perełek.
Akcja filmu toczy się w fikcyjnym państwie, gdzie nowym ministrem w Ministerstwie Ochrony Moralności Publicznej zostaje młoda i piękna Zuzanna (Tola Mankiewiczówna). Od razu staje się ona obiektem westchnień przystojnego zastępcy szefa kancelarii - Sebastiana hrabiego de Santis (Aleksander Żabczyński), znanego lowelasa. Zasadnicza Zuzanna szybko przestaje być obojętna na zaloty Sebastiana. Niespodziewane pojawienie się jej bliźniaczki, niesfornej artystki rewiowej Loli (Tola Mankiewiczówna), prowadzi do wielu nieoczekiwanych perypetii...  
Włączyłam Pani minister tańczy i zakochałam się od pierwszych scen. To musicalowa komedia omyłek, w której źródłem zabawy są osobliwe bliźniaczki. Nie mogły być od siebie bardziej różne - jedna to dystyngowana, poważna, zdystansowana pani minister, a druga szalona, rozrywkowa artystka sceniczna. Daje to możliwości do wielu ciekawych podmianek, jak możecie się domyśleć. Film ogląda się z niesłabnącym zainteresowaniem, jest dość krótki, ale wypełniony gagami. W ogóle mam wrażenie, że kiedyś po prostu bardziej potrafiono bawić się w satyrę, bo scenariusz opierał się na grach słownych i wykorzystywaniu niecodziennych sytuacji, żeby opowiedzieć wciągającą i śmieszną historię. Teraz większość mainstreamowych komedii to kolorowe, ale nudne historyjki z niesmacznymi żartami. Dlatego, jeżeli szukacie dość prostej farsy, ale z klasą, to Pani minister tańczy jest filmem dla Was.

Moja ocena: 9/10


Komunia (2016)

źródło
Kiedyś uważałam, że jedynym gatunkiem filmów, do których nigdy się nie przekonam są dokumenty. Zawsze kojarzyły mi się z historiami o wielkich ludziach lub o przerażających wydarzeniach. Miałam wrażenie, że nakręcenie dokumentu wymagało przedstawienia seryjnego mordercy albo gwiazdy popu. Oczywiście, później dowiedziałam się, że to wcale tak nie wygląda i jest to błędne i stereotypowe podejście do tematu. Minęło jednak sporo czasu zanim zaczęłam się szczerze interesować, co w tym filmowym gatunku słychać. I tak w końcu zasiadłam przed telewizorem w celu obejrzenia Free Solo, zdobywcy tegorocznego Oscara za film dokumentalny. Jednak włączyłam w końcu Komunię, polski dokument, który też znalazł się na shortliście oscarowej.
Komunia Święta niepełnosprawnego brata staje się pretekstem dla Oli, by rozbita rodzina zasiadła razem przy jednym stole. 
Szczerze mogę powiedzieć, że ten film zadziała mocniej na nasze emocje niż cokolwiek, wyświetlanego teraz w kinach. Chociaż scenariusz pisze tutaj życie, to jest on pełen napięcia i hipnotyzujący, trzymający widza w ciągłej uwadze bardziej niż niejeden przykład z kina akcji. A to wszystko na naszym, rodzimym poletku. Reżyserka, Anna Zamecka, w swoim debiucie porusza ważny i dość często spotykany problem młodych dorosłych. W sytuacji, w której znajduje się przedstawiona familia to nastoletnia Ola pełni rolę głowy rodziny. Sprząta, gotuje, a przede wszystkim opiekuje się młodszym bratem, Nikodemem, który jest chory na autyzm. W tej rodzinie nic jednak nie jest takie, na jakie wygląda na pierwszy rzut oka. Tak, Ola często jest sfrustrowana i czuje się przeciążona odpowiedzialnością, wyzywa brata i się z nim droczy, ale zarazem nie potrafimy sobie wyobrazić, żeby dopuściła do jakiejkolwiek krzywdy. Odbiera go ze szkoły, pakuje jego plecak, pilnuje kąpieli i idzie z nim na egzamin przed komunią. Widać tam tę nierozerwalną więź. Na dodatek za gardło ściskają sceny, w których rozmawia przez telefon z matką, która założyła drugą rodzinę. Reżyserka jednak nie ocenia tutaj poszczególnych bohaterów. Wiele sytuacji na pierwszy rzut oka nasuwa ma myśl słowo patologia, a jednak kto mógłby rozerwać tę trójkę, która mimo przeciwności losu darzy siebie miłością?
W Komunii jest też idealny balans pomiędzy sytuacjami wzruszającymi a elementami komediowymi. Uważam, że kilka scen potrafi szczerze rozbawić, jak ta w której Nikodem w rozmowie z księdzem przekonuje go, że obżarstwo powinno być cnotą, a nie grzechem. W ogóle ten niepełnosprawny chłopak w pewnych momentach tak trafnie komentuje wydarzenia, że wygląda to jakby cytował specjalnie napisaną kwestię dialogową.
Jeżeli też nie jesteście fanami dokumentów, to uwierzcie, że temu warto dać szansę. A jeżeli lubicie ten gatunek to chyba nie muszę Was bardziej zachęcać.

Moja ocena: 9/10



Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka