sobota, 13 kwietnia 2019

Komiksowo na Netflixie, czyli seriale „The Umbrella Academy” & „Miłość, Śmierć i Roboty”

The Umbrella Academy (2019-)

źródło
Wszyscy chyba zauważyliśmy kampanię reklamową tego serialu. Czy to w postaci zabawnego filmiku, mash-upu scen pochodzących z serialu zmontowanych z Akademią pana Kleksa (pojawił się na Facebooku Neflixa) czy w postaci ogromnych billboardów (we Wrocławiu było ich dość sporo). Pierwsze recenzje tonęły wręcz w zachwytach, znajomi też polecali, ale wszystkie te rzeczy były mi niepotrzebne. Nowy serial o superbohaterach, na podstawie komiksu i jeszcze z Ellen Page w jednej z głównych ról? Nie trzeba było mnie dłużej zachęcać.

Tego samego dnia 1989 roku niezwiązanym ze sobą w żaden sposób kobietom rodzi się czterdzieścioro troje dzieci. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że żadna z nich nie była wcześniej w ciąży. Siedmioro dzieci adoptuje przemysłowiec-miliarder sir Reginald Hargreeve, który postanawia przygotować je do misji ocalenia świata. Minęły lata, a członkowie The Umbrella Academy: Luther, Diego, Allison, Klaus, Vanya i Numer Pięć spotykają się, żeby wspólnie rozwikłać tajemnicę śmierci swojego ojca. 

Od razu może wyrzucę z siebie, że nie byłam tak zachwycona jak poniektórzy. Może za duże oczekiwania narosły wokół tego tytułu, może po prostu za sprawą kilku zgrzytów nie trafił w moje gusta. Co nie zmienia faktu, że oglądanie The Umbrella Academy wspominam z przyjemnością. Przede wszystkim jest to dość odważny projekt. Jak spojrzymy na oryginalny, komiksowy wygląd postaci to zobaczymy z jakimi trudnościami musieli zmierzyć się twórcy. W niektórych kwestiach wyszło im zgrabnie, np. zrobienie z Hazel i Cha-Cha po prostu seryjnych zabójców, którzy przy wykonywaniu zlecenia lubią nosić maski (w komiksie służyły im jako jedyna twarz). Niestety, w innych wyszło trochę pokracznie. Konkretnie mam tutaj na myśli Luthera, który jako wielkolud w pierwowzorze wydaje się idealnie pasować do konwencji, ale w serialu prezentuje się po prostu dziwacznie.
źródło
To do czego nie można się przyczepić to strona techniczna serialu. Postać małpiego kamerdynera jest porządnie zaanimowana, zdjęcia są mroczne i hipnotyzujące, a gra kolorem przemyślana od początku do końca. Niektóre sceny były wręcz tak świetnie zmontowane, że nie chciało się mrugać, żeby przypadkiem nie stracić wrażeń wizualnych. Sztosik. I muzycznie i zdjęciowo. Najbardziej wyróżniały się tutaj te sceny strzelanin, którym za podkład służyły znane utwory użyte w dość oryginalny sposób.

Co do postaci, bo te tutaj są najważniejsze, to jest różnie. I tutaj chyba mam największy dysonans, bo jeżeli robimy serial o paczce superbohaterów i każdemu dajemy sporo czasu ekranowego, to każdego powinniśmy bliżej poznać i polubić bądź nie. A tutaj mamy co następuje: na pierwszy plan wysuwa się charakterny Klaus, ulubieniec tłumów, którego trudno nie zapamiętać. Zdecydowanie najbardziej barwna postać z całego rodzeństwa. W dziwny sposób zaskarbia sobie najwięcej uwagi, chociaż jego moc jest tak naprawdę dość przeciętna (serio, ile razy słyszeliśmy o ludziach, ktorzy widzą duchy?). Jego prawdziwa moc jest jednak w tym, że dostaje najwięcej momentów komediowych i jest odważnie zagrany przez Robera Sheehana, który bawi się wyśmienicie i zostawia nas w czystej sympatii do bohatera. Drugą świetną postacią jest zdecydowanie Numer 5. Staruszek zamknięty w ciele dziecka, popijający alkohol i patrzący na rodzeństwo z wypisanym na twarzy „Ach, ta młodzież” sprawdza się idealnie. Dodatkowo, to on w największym stopniu popycha do przodu warstwę fabularną, bo odkąd się pojawia obiera sobie za cel niedopuszczenie do zbliżającej się apokalipsy. Także Klaus i Numer 5 są zdecydowanie na szczycie. Kolejne są dziewczyny: Vanya i Allison. Wiem, że ludzie na tą pierwszą narzekają, ale mi pasuje w ten sposób rozpisany wątek. To dziewczyna, która całe życie była odsuwana, w cieniu rodzeństwa, później w cieniu orkiestry, która mimo dzieciństwa spędzonego w Akademii wiedzie szare życie. Przeciwieństwem jest Allison, której rozsiewane za pomocą magii „plotki” zapewniły życie w ciągłym świetle reflektorów. Nie znaczy to, że nie walczy wciąż ze swoimi demonami. I tutaj nie tyle podobały mi się te postaci osobno, ale ich relacja była naprawdę czymś interesującym. Luther i Diego niestety zostają w tyle i niewiele obchodził mnie ich los.

Trochę tak jest, że dopiero w obliczu „apokalipsy” ludzie potrafią znaleźć wspólny język. Widać to w serialu The Umbrella Academy, chociaż w tym przypadku powinno się ominąć ten cudzysłów, bo tutaj faktycznie do końca świata ma dojść. Koniec pierwszego sezonu to czysta furtka do kolejnych perypetii rodzeństwa, a ja jestem ciekawa jak dalej się ich losy potoczą. I czekam na ciąg dalszy, chociaż wspomnienia o serialu nie przywołują czystego zachwytu, ale uczucie przyjemnie spędzonego czasu.

Moja ocena; 7+/10



Love, death and robots (2019-)

źródło

Kiedy tylko zobaczyłam zwiastun tego serialu pomyślałam, że będzie to ostra jazda bez trzymanki. Psychodeliczny klimat, mocna muza, odważne sceny i rzeka krwi. To zdecydowanie jest taki serial, jakim go reklamują - animacje przeznaczone dla widza dorosłego, gdzie wszystkie hamulce zostają zwolnione.

Zbiór animowanych historii o miłości, śmierci i robotach utrzymanych w różnych gatunkach filmowych.

Mam wrażenie, że powtarzam to zawsze, przy każdej antologii, o której piszę, ale wspomnę raz jeszcze - poziom poszczególnych prac jest bardzo różny. Tzn. są odcinki, które naprawdę bardzo mi się podobały, są i takie które mnie znudziły, pomimo tak krótkiego czasu trwania. Największy zarzut mam do warstwy fabularnej - często te epizody zbudowane były na podobnych założeniach. Szybkie wprowadzenie w świat, rozwój sytuacji i końcowy element zaskoczenia. Oczywiście nie jest to zarzut do wszystkich historii, ale w wielu ten schemat się powtarzał.

Pierwszym miłym zaskoczeniem był czas trwania odcinków. Średnia wychodzi jakoś około dziesięciu minut, więc jeżeli macie tylko chwilkę wolnego czasu to można ją wypełnić takim krótkim epizodem. Szczególnie, że nie są one ze sobą połączone, każdy tworzy osobną historię.

W produkcję serialu zaangażowani byli Joshua Donen, David Fincher, Jennifer Miller i Tim Miller. Podobno sam pomysł urodził się już całe lata temu, ale jakoś nikt nie chciał się na tego typu serial zgodzić. Nie potrafimy sobie nawet wyobrazić ile pracy trzeba włożyć, żeby takie 10 minut animacji wyprodukować. A co za tym idzie - nikt nie był gotowy wyłożyć gotówki na coś tak niepewnego. Na szczęście w końcu Netflix wyraził chęć wsparcia pomysłu. Osiemnaście odcinków powstawało w różnych studiach na całym świecie, wliczając w to Polskę. Tak, Platige Image wyprodukowało epizod Fish night.

źródło
Tyle wprowadzenia. Jeżeli chodzi o samą treść, to wybija się dosłownie kilka odcinków. Na pewno na wyróżnienie zasługuje Three Robots, w którym trójka tytułowych robotów przybywa na postapokaliptyczną wersję Ziemi, w ramach wycieczki krajoznawczej (tzn. planetoznawczej, żeby być dokładnym). Jest to jedna z niewielu historii, która jest lekka i przyjemna, z pomysłem i sympatycznymi bohaterami. No i są koty, co zawsze działa jako dodatkowy plus. Kolejnym zabawnym przykładem, który zapadł mi w pamięci był When The Yogurt Took Over, który opowiada o przejęciu władzy przez ... jogurt. Sześciominutowa przyjemność. Jeżeli miałabym wskazać najlepsze bardziej poważne i rozbudowane historie to wybrałabym dwie: Zima Blue i Good Hunting. Zima Blue to zaskakująca i pokręcona fabuła, która powoli układa się w spójną całość i daje naprawdę ciekawe spojrzenie na rozwój świata robotów oraz sztucznej inteligencji. Natomiast Good Hunting wspaniale balansuje na granicy steampunkowego klimatu i bardziej tradycyjnego podejścia - Chińskich wojowników zwalczających zmiennokształtne istoty. To połączenie wyszło ekscytująco i była to chyba jedyna animacja, którą chętnie zobaczyłabym w wersji pełnometrażowej.

Problemem serialu Miłość, śmierć i roboty było to, że spodziewałam się większej różnorodności w rodzaju animacji. Niestety, wiele z epizodów przypominało popularne teraz gry na konsolę, z bardzo realistyczną animacją. Najlepiej w tej kwestii sprawdził się Beyond the Aquila Rift, gdzie naprawdę momentami wydawało mi się, że widzę aktorów. Jednak większość była po prostu brutalną jatką, która nie została na dłużej w pamięci. Za to było kilka odcinków, które zgrabnie z tego schematu uciekały, jak Fish night, chyba najbardziej kolorowa animacja. Ciekawe były też: Zima Blue oraz Wintess. Jednak brakowało mi większej odwagi w samym wyborze rodzaju animacji.

Wszystko to nie zmienia faktu, że ten serial naprawdę warto poznać. Teoretycznie nie trzeba oglądać każdego odcinka, można przeprowadzić początkową selekcję i dać szansę tylko tym najbardziej polecanym. Ja bym nie miała nic przeciwko, żeby sam pomysł na antologię animacji był kontynuowany. Może w przyszłości inny gatunek zamiast science-fiction?

Moja ocena: 7/10



Co sądzicie o tych serialach? Znacie? A może chcecie poznać?

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka