sobota, 16 lipca 2022

„Stranger Things” i „Hamilton” przypominają czym jest dobra zabawa przed telewizorem

„Stranger Things” sezon 4 (2022), Netflix

Na nowy sezon Stranger Things czekaliśmy tak długo, że właściwie zdążyłam zapomnieć jak ja ten serial ubóstwiam. Kiedy pojawiały się zapowiedzi to czułam lekką ekscytację, obejrzałam zwiastun, ale nie szukałam dodatkowych informacji ani nie nastawiałam się na coś epickiego. Po premierze minęło dobrych kilka dni zanim zdecydowałam się włączyć pierwszy odcinek i na pewno nie byłam przygotowana na dawkę emocji, która finalnie towarzyszyła mi podczas oglądania.

źródło

Warto ustalić jedną rzecz  to nie jest tak, że wszystko mi w tym sezonie pasowało. Nawet wręcz przeciwnie, bo miałam problem z wieloma wątkami. Niektóre postaci zostały potraktowane po macoszemu, co najbardziej widać w przypadku Jonathana Byersa. Jego historia w tym sezonie to palenie trawki i znaczące spojrzenia w stronę brata. Niewiele miał chłopak do zagrania. I właściwie cała ekipa z pizzowego vana wypada blado, ich część spowalnia akcję. Szkoda, bo postaci Mike'a i Willa to jednak mocny trzon Stranger Things, smutno byłoby stracić zainteresowanie ich losami. Wątek Hoppera bywa angażujący, szczególnie w scenach prób ucieczki z więzienia. Co prawda zrobił się z niego trochę niezniszczalny superbohater, ale jakoś mi to nie przeszkadza. Jedenastka ma swoje mocniejsze i słabsze momenty, a jej wątek nabiera rozpędu im bardziej zbliżamy się do finału. I okazał się niezbędny do wyjaśnienia pochodzenia antagonisty sezonu, czyli Vecny. Widać, że twórcy chcą tę historię doprowadzić do sensownego finału i powoli czyszczą wątki, dopowiadając przeszłość. Dla mnie kilka pomysłów na Vecnę sprawdziło się cudownie, jak jego fascynacja pająkami, która przekuła się w znany nam kształt. Żałuję, że bardzo pobieżnie wyjaśniono jego motywację do zostania antybohaterem. Pojawiła się wzmianka o chęci zostania predatorem, a zabrakło mi zagłębienia się w jego pierwotny motyw. Chociaż w momentach, w których mam ochotę się do czegoś przyczepić, przypominam sobie co ja właściwie oglądam. Przecież Stranger Things to dla mnie przede wszystkim frajda płynąca z tej nostalgicznej podróży w czasie! 

Przechodzę zatem do moich zachwytów, czyli całego wątku w Hawkins. Wszystko, co dzieje się w miasteczku zasługuje na najwyższe oceny i może gdyby reszta wątków miała podobny poziom to sezon czwarty mógłby przeskoczyć w moim rankingu pierwszy. Przede wszystkim od samego początku akcja w Hawkins kręci się na wysokich obrotach, nie ma tam miejsca na nudę. W pierwszym odcinku wprowadzona zostaje nowa postać  Eddie, metalowiec, przewodniczący Hellfire Club, czyli klubu graczy D&D. Chłopak czaruje nas swoją charyzmą aż do ostatniego odcinka. Ta postać zbudowana jest na mocnych fundamentach, w te kilka epizodów przechodzi dobrze uargumentowaną zmianę, wnosi lekkość i zabawę, a jednocześnie ma tak cudownie buntowniczy charakter. W pierwszym odcinku widzimy też, że Max zerwała kontakt z paczką chłopaków (cudownie zabawna scena z zaproszeniem od Dustina), a Lucas zaczął trzymać się z popularnymi dzieciakami z drużyny koszykówki. Zabieg rozbicia paczki, niby schematyczny, sprawnie zbudował napięcie. Z wypiekami czekałam, aż nastąpi ich zjednoczenie. Dopiero w tym sezonie w pełni zrozumiałam jak silną więź zbudowały te postacie w poprzednich częściach. Teraz twórcy mogą odcinać kupony, co robią w najnowszej odsłonie kilkakrotnie. Bardzo często widzimy flashbacki z przeszłości, w których dzieci świetnie się bawią w swoim towarzystwie, dzięki czemu zdajemy sobie sprawę jak wiele ich łączy.

kultowa scena, z jednego z najlepszych odcinków „Dear Billy”, źródło

Moim zdaniem serial Stranger Things rozkochuje widzów z dwóch głównych powodów: pierwszym jest ekipa utalentowanych aktorów, którzy wykreowali niezapomniane postaci, a drugim jest strona techniczna. Co do bohaterów, to czwarty sezon mocno mnie zaskoczył wątkiem Max. Max i Lucas zawsze wydawali mi się takimi pobocznymi postaciami, wspierającymi działania trzonu paczki. Tym razem do nich należały moje ulubione sceny. W rozpisaniu wątku postaci Max wszystko mi się zgadzało, a Sadie Sink zagrała ją przekonująco. Warto znowu wyróżnić Steve'a i Dustina, którzy utrzymują status najlepszej pary serialu, a robią to z typową dla nich lekkością. Eddie, Robin i Nancy to też bohaterowie, którym nie sposób w tym sezonie nie kibicować. Jednak królowe są dla mnie dwie: Sadie Sink i Kate Bush, niezaprzeczalnie. 

Technicznie Stranger Things to po prostu wyższy poziom na etapie produkcji. Jest w tym sezonie kilka takich scen, że człowieka przechodzi dreszcz ekscytacji. Idealny montaż do Running up That Hill, spotkanie Jedenastki z Max czy przejście kamery między jadącymi na rowerach dzieciakami w Hawkins a starszą ekipą w Upside Down. Ale nagroda dla najbardziej czadowej sceny wędruje z czystym sumieniem do metalowego koncertu do Master of puppets! Uwielbiam to, że twórcy dostarczają nam tak kultowe sceny. I serio, dawno się tak dobrze nie bawiłam podczas oglądania czegokolwiek, jak podczas tego sezonu Stranger Things. Śledzenie losów bohaterów niezmiennie wzbudza we mnie emocje, tym razem nie obyło się i bez odrobiny płaczu, i bez krzyczenia w stronę ekranu. Twórcy po prostu przypomnieli mi, za co pokochałam oglądanie seriali!


„Hamilton” (2020), reż. Thomas Kail, Disney+

źródło

Kiedy Disney+ nareszcie pojawił się w Polsce ja miałam jeden cel na horyzoncie  obejrzeć Hamiltona. Jeżeli człowiek interesuje się w jakimkolwiek stopniu kulturą to musiał słyszeć o tej produkcji. Szum medialny zdawał się nie cichnąć, a kiedy w końcu powstała wersja telewizyjna (nagranie spektaklu na żywo) to zgarnęła nagrodę Emmy w kategorii Outstanding Variety Special Pre-Recorded. Pokonała w tej kategorii Bo Burnhama i jego Inside, co zresztą wzbudziło wiele kontrowersji w sieci, bo z jednej strony nikt nie umniejsza Hamiltonowi, a z drugiej fani byli sercem przy Inside. Po obejrzeniu obu rozumiem rozterki, bo te tytuły są rewelacyjne i trudno się złościć na wygraną któregokolwiek.

Z Hamiltonem zrobiłam rzecz, której zwykle unikam  postanowiłam obejrzeć go z grupą znajomych. Zazwyczaj pojawia się wtedy obawa, że niektórym się nie spodoba i będą swoje niezadowolenie głośno wyrażać podczas seansu. Na szczęście okazało się, że poziom produkcji jest tak wysoki, że wszyscy wyszli zadowoleni. I chociaż sporo zostało już o tej produkcji powiedziane, to nie mogłam odpuścić swojej porcji zachwytów. Szczególnie, że w tym roku obejrzałam już kilka nagranych spektakli, za sprawą przygody z National Theatre Online i muszę przyznać, że Hamilton robi największe wrażenie. Chociaż w tej opinii zapewne zawarzyło również to, że ja musicale kocham od dawna, a ten jest ewenementem nawet wśród tego gatunku. Bo wzięcie na warsztat historycznej postaci polityka z XVIII wieku i zrobić z tego połączenie klasycznej historii ze współczesną muzyką i śpiewem, było odważnym posunięciem. I gdybym usłyszała o tym pomyśle to uznałabym go za zupełnie szalony i raczej nie w moim guście. Lin-Manuel Miranda udowodnił, że bardzo, BARDZO w moim.

źródło

Musical złożony jest z niemal 50 utworów, a historię poznajemy jedynie z piosenek, które płynnie przechodzą jedna w drugą. Opowieści o politykach czasami wydają mi się skomplikowane, ale w przypadku Hamiltona wszystko wyśpiewane jest zrozumiale, historyczne wydarzenia przedstawione są w tak angażującej formie, że widz nie ma dość ani przez chwilę. Chociaż trzeba przyznać, że tempo rapowania bywa zabójcze. Oprócz głównego wątku politycznego, w którym Hamilton pnie się po stopniach kariery politycznej, toczy się tutaj kilka ciekawych historii pobocznych. Wątek romantyczny zawiera niektóre z najlepszych utworów, jak Helpless, Satisfied czy Burn. Wszystkie pięknie wyśpiewane przez siostry Schuyler, Angelikę i Elizę. Jak to w musicalach bywa, raczej nie oglądamy długiego procesu poznania i zakochania, widzimy tylko telegraficzny skrót i to w zupełności wystarcza. Pojawia się w Hamiltonie epizodyczna rola króla Jerzego, który wpada zaśpiewać dosłownie kilka piosenek, ale kradnie show za każdym razem. Czysto komediowa część, bezbłędnie zagrana przez Jonathana Groffa, którego kocham od czasów usłyszenia soundtracku do Spring Awakening (polecam!). Najlepszym jednak pomysłem było rozwinięcie wątku Aarona Burra. Jego historia mogłaby być nieszczegółowa, a twórcy mogli postawić go w jednoznacznej roli głównego przeciwnika naszego bohatera. Natomiast rozpisują jego wątek z dbałością o detale, wprowadzają rodzinne tło, dzięki czemu widzimy wiele podobieństw między nim a Hamiltonem (piosenka, w której obaj śpiewają do swoich dzieci).

Przed obejrzeniem Hamiltona wielokrotnie słuchałam soundtracku. Zakochałam się w tych piosenkach, ale starałam się omijać jakiekolwiek wideo ze sceny. Podczas seansu poczułam jak obraz pięknie dopełnia tę muzykę! Wszystko nabrało zupełnie nowego wymiaru, aktorzy w kostiumach z epoki wydobyli z siebie pokłady energii i sprawili, że scena ożyła. Mimo oszczędnej scenografii ciągle miało się wrażenie pełnej sceny, akcja pędziła do przodu, emocje buzowały, a całość była po prostu dynamiczna. Obrazu dopełniła też choreografia, dopracowana co do najmniejszych gestów, ze świetną ekipą tancerzy (można wśród nich wypatrzyć zdobywczynię Oskara za rolę drugoplanową, Arianę DeBose). I chociaż można się zachwycać nad wszystkimi elementami to największe wrażenie pozostawia po sobie tekst sztuki. Miranda zarysowuje intrygujące konflikty, a jego dialogi zaskakują świeżością podejścia do tematu. Podziwiam cięte riposty, których jest tutaj co niemiara. Świetnie sprawdzają się fragmenty, które są powtarzane w różnych momentach historii (za każdym razem jak pada „That would be enough” ściska mnie w piersiach). I powtórzenia są nie tylko w dialogach, ale i w motywach muzycznych, które wciąż powracają, ale z różnym tekstem. Spina się to wszystko w niezapomniane przeżycie. 

I polecam mocno, ale warto może ostrzec, że po seansie człowiek ma ochotę kupować bilet na Broadway!

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka