Pamiętam, że kilka lat temu marzyłam o tym, żeby wziąć udział w festiwalu DIALOG, czyli Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym we Wrocławiu. Żeby móc zobaczyć te wszystkie głośne sztuki z całego świata. Trochę smutny jest fakt, że udało mi się w końcu wybrać na spektakle, kiedy repertuar prezentuje się dość ubogo (brak niezbędnego dofinansowania zrobił swoje). Nie udało mi się też zdobyć biletów na bardziej kontrowersyjne tytuły, jednak i tak jestem usatysfakcjonowana tym, co widziałam.
źródło |
Pierwszym spektaklem, który obejrzałam był En avant, marche! w reżyserii Alaina Platela i Franka Van Laecke. Szczerze powiedziawszy, nie przygotowałam się do niego specjalnie, więc wszystko było niejaką niespodzianką. To niesamowicie fascynująca historia starzejącego się i schorowanego muzyka, dla którego bycie częścią orkiestry znaczy całe życie. Przez te prawie dwie godziny będziemy obserwować jego frustracje, ambicje, chęć łapania się chwili i parcia do przodu pomimo choroby. Poczujemy, że warto cieszyć się życiem, wypełniając je muzyką naszego serca. W przypadku naszego bohatera ta muzyka płynie z instrumentów dętych, które są częścią orkiestry, robiącej ogromne wrażenie. Artyści występujący na scenie są prawdziwymi wirtuozami i nie chciało się przestawać ich słuchać i na nich patrzeć. Szczególnie w pamięci zapada chwila „sprzątania” sceny, kiedy uwaga widza skupia się na muzyku, grającym pałeczkami na wszystkim wokół (począwszy od krzeseł a skończywszy na swoich współtowarzyszach). Trwa to może minutę, a kiedy się kończy zostajemy z nowym ułożeniem scenografii i poczuciem, że nie mamy pojęcia kiedy to się stało. To tylko pokazuje, że spektakl potrafił złapać uwagę widza i nie puszczać ani na chwilę.
źródło |
Podobało mi się również tempo całości, sceny energiczne i pełne werwy, przeplatane były z emocjonalnymi i melancholijnymi uzewnętrznieniami bohaterów. Jeżeli o nich chodzi, to oczywiście prym wiedzie Wim Opbrouck, który nadaje kierunek całej fabule i właściwie prowadzi specyficzny monolog, mieszając wciąż różne języki. Dzięki temu nie ma problemu ze zrozumieniem treści, ponieważ bohater będzie przeplatał zdania w języku angielskim, niemieckim, francuskim, włoskim, a czasami nawet polskim (miły akcent, doceniamy). Także napisy są właściwie zbędne. Trudno też nie wspomnieć o talencie pana Opboucka, który oprócz niezaprzeczalnych zdolności aktorskich, pokazał gamę innych umiejętności - śpiew operowy czy cała sekwencja taneczna, z figurami baletowymi. W głowie jednak wciąż mam obraz scen, w których Wim nabierał wody do ust, a następnie płucząc gardło wytwarzał niepowtarzalne melodie. A to tylko jedna z takich magicznych scen.
Także było warto. Wspaniała, dopracowana muzyka na żywo, płynąca z całej orkiestry, ciekawa tematyka, zdecydowanie bliska mojej estetyce, perfekcyjne wykonanie i trzymanie uwagi widza cały spektakl. Świetne przeżycie.
źródło |
Po zachwytach nad En avant, marche! zdecydowałam się wybrać na kolejny spektakl reżyserowany przez Alaina Platela, pod tytułem nicht schlafen. Tym razem tematyka zgoła inna - przenosimy się w serce wojny, powstałej w wyobraźni reżysera. Na środku sceny leżą trzy martwe zwierzęta, a wokół nich grupa tancerzy będzie walczyła o przetrwanie, znalezienie swojego miejsca w nowym świecie, będzie przeżywała małe miłości i będzie doświadczała śmierci. Całość przedstawiona jedynie za pomocą ruchu i kilku dźwięków wydawanych przez artystów.
Od pierwszego wejrzenia uderza różnorodność tancerzy. Reżyser świadomie stworzył taką mieszankę kulturową, a każdemu pozwolił zachować swoją indywidualność. Dzięki temu nawet w scenach ze wspólnym układem tanecznym, wszyscy mają utrzymaną swoją postać, a każdy ruch odbywa się inaczej, mimo wspólnych wytycznych choreograficznych.
W przypadku tego spektaklu zdarzyły mi się momenty dłużyzn (możliwe, że przedstawienia taneczne nie należą po prostu do moich ulubionych). Reżyser pozwolił sobie na rozciągnięcie poszczególnych scen w czasie - przez pierwsze kilkanaście minut możemy więc oglądać, jak tancerze ze sobą walczą, dosłownie rozdzierając sobie wzajemnie ubrania. Jeżeli miałabym jednak jakąś scenę wyróżnić, to na pewno w pamięci pozostała mi ta, w której jeden z artystów „umiera” - jego wiotkie ciało, niesione przez współtowarzyszy, przekładane z miejsca na miejsce, naprawdę sprawia wrażenie pustego. Niesamowita świadomość ciała. Trudno też zapomnieć o energicznej scenie tańca z dzwonkami na kostkach, która wniosła nową świeżość, w idealnym momencie spektaklu. Finalnie, to przedstawienie bardzo aktualne, skłaniające do refleksji, a zarazem przepiękne wizualnie i dopracowane muzycznie.
źródło |
Ten tekst to oczywiście luźna opinia, a nie żadna recenzja teatralna. Jestem za dużym laikiem, żeby takie pisać. Mogę jednak z czystym sumieniem powiedzieć, że warto się interesować, warto szukać i warto dawać szansę festiwalom teatralnym. Mnie udało się trafić na prawdziwą perełkę, która wciąż siedzi mi w głowie. Mam nadzieję, że w przyszłości będzie mi dane częściej bywać uczestnikiem takich wydarzeń.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz