czwartek, 19 października 2017

„En avant, marche!” i „nicht schalfen” na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym DIALOG

Pamiętam, że kilka lat temu marzyłam o tym, żeby wziąć udział w festiwalu DIALOG, czyli Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym we Wrocławiu. Żeby móc zobaczyć te wszystkie głośne sztuki z całego świata. Trochę smutny jest fakt, że udało mi się w końcu wybrać na spektakle, kiedy repertuar prezentuje się dość ubogo (brak niezbędnego dofinansowania zrobił swoje). Nie udało mi się też zdobyć biletów na bardziej kontrowersyjne tytuły, jednak i tak jestem usatysfakcjonowana tym, co widziałam. 

źródło
Pierwszym spektaklem, który obejrzałam był En avant, marche! w reżyserii Alaina Platela i Franka Van Laecke. Szczerze powiedziawszy, nie przygotowałam się do niego specjalnie, więc wszystko było niejaką niespodzianką. To niesamowicie fascynująca historia starzejącego się i schorowanego muzyka, dla którego bycie częścią orkiestry znaczy całe życie. Przez te prawie dwie godziny będziemy obserwować jego frustracje, ambicje, chęć łapania się chwili i parcia do przodu pomimo choroby. Poczujemy, że warto cieszyć się życiem, wypełniając je muzyką naszego serca. W przypadku naszego bohatera ta muzyka płynie z instrumentów dętych, które są częścią orkiestry, robiącej ogromne wrażenie. Artyści występujący na scenie są prawdziwymi wirtuozami i nie chciało się przestawać ich słuchać i na nich patrzeć. Szczególnie w pamięci zapada chwila „sprzątania” sceny, kiedy uwaga widza skupia się na muzyku, grającym pałeczkami na wszystkim wokół (począwszy od krzeseł a skończywszy na swoich współtowarzyszach). Trwa to może minutę, a kiedy się kończy zostajemy z nowym ułożeniem scenografii i poczuciem, że nie mamy pojęcia kiedy to się stało. To tylko pokazuje, że spektakl potrafił złapać uwagę widza i nie puszczać ani na chwilę. 
źródło
Podobało mi się również tempo całości, sceny energiczne i pełne werwy, przeplatane były z emocjonalnymi i melancholijnymi uzewnętrznieniami bohaterów. Jeżeli o nich chodzi, to oczywiście prym wiedzie Wim Opbrouck, który nadaje kierunek całej fabule i właściwie prowadzi specyficzny monolog, mieszając wciąż różne języki. Dzięki temu nie ma problemu ze zrozumieniem treści, ponieważ bohater będzie przeplatał zdania w języku angielskim, niemieckim, francuskim, włoskim, a czasami nawet polskim (miły akcent, doceniamy). Także napisy są właściwie zbędne. Trudno też nie wspomnieć o talencie pana Opboucka, który oprócz niezaprzeczalnych zdolności aktorskich, pokazał gamę innych umiejętności - śpiew operowy czy cała sekwencja taneczna, z figurami baletowymi. W głowie jednak wciąż mam obraz scen, w których Wim nabierał wody do ust, a następnie płucząc gardło wytwarzał niepowtarzalne melodie. A to tylko jedna z takich magicznych scen. 
Także było warto. Wspaniała, dopracowana muzyka na żywo, płynąca z całej orkiestry, ciekawa tematyka, zdecydowanie bliska mojej estetyce, perfekcyjne wykonanie i trzymanie uwagi widza cały spektakl. Świetne przeżycie.

źródło
Po zachwytach nad En avant, marche! zdecydowałam się wybrać na kolejny spektakl reżyserowany przez Alaina Platela, pod tytułem nicht schlafen. Tym razem tematyka zgoła inna - przenosimy się w serce wojny, powstałej w wyobraźni reżysera. Na środku sceny leżą trzy martwe zwierzęta, a wokół nich grupa tancerzy będzie walczyła o przetrwanie, znalezienie swojego miejsca w nowym świecie, będzie przeżywała małe miłości i będzie doświadczała śmierci. Całość przedstawiona jedynie za pomocą ruchu i kilku dźwięków wydawanych przez artystów. 
Od pierwszego wejrzenia uderza różnorodność tancerzy. Reżyser świadomie stworzył taką mieszankę kulturową, a każdemu pozwolił zachować swoją indywidualność. Dzięki temu nawet w scenach ze wspólnym układem tanecznym, wszyscy mają utrzymaną swoją postać, a każdy ruch odbywa się inaczej, mimo wspólnych wytycznych choreograficznych. 
W przypadku tego spektaklu zdarzyły mi się momenty dłużyzn (możliwe, że przedstawienia taneczne nie należą po prostu do moich ulubionych). Reżyser pozwolił sobie na rozciągnięcie poszczególnych scen w czasie - przez pierwsze kilkanaście minut możemy więc oglądać, jak tancerze ze sobą walczą, dosłownie rozdzierając sobie wzajemnie ubrania. Jeżeli miałabym jednak jakąś scenę wyróżnić, to na pewno w pamięci pozostała mi ta, w której jeden z artystów „umiera” - jego wiotkie ciało, niesione przez współtowarzyszy, przekładane z miejsca na miejsce, naprawdę sprawia wrażenie pustego. Niesamowita świadomość ciała. Trudno też zapomnieć o energicznej scenie tańca z dzwonkami na kostkach, która wniosła nową świeżość, w idealnym momencie spektaklu. Finalnie, to przedstawienie bardzo aktualne, skłaniające do refleksji, a zarazem przepiękne wizualnie i dopracowane muzycznie. 
źródło

Ten tekst to oczywiście luźna opinia, a nie żadna recenzja teatralna. Jestem za dużym laikiem, żeby takie pisać. Mogę jednak z czystym sumieniem powiedzieć, że warto się interesować, warto szukać i warto dawać szansę festiwalom teatralnym. Mnie udało się trafić na prawdziwą perełkę, która wciąż siedzi mi w głowie. Mam nadzieję, że w przyszłości będzie mi dane częściej bywać uczestnikiem takich wydarzeń. 


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka