sobota, 1 kwietnia 2017

Marcowy magiel filmowy

Marzec był niesamowicie słaby jeżeli chodzi o obejrzaną przeze mnie liczbę filmów. Po prostu wyszło tak, że niewiele wolnego czasu, który się znalazł, poświęciłam jednak na czytanie. Trochę mi tego namiętnego oglądania brakuje i mam nadzieję, że w kwietniu wrócę do niego z podwojoną siłą. Tymczasem kilka tytułów, które widziałam i krótkie opinie o każdym z nich. Marzec okazał się dość nudny w ocenach, za to kilka perełek udało się zobaczyć :)

Piękna i Bestia (2017)

Przyznam się Wam od razu, że Piękna i Bestia nie należała do moich ukochanych bajek dzieciństwa. Wspominam ją nader miło, ale nie molestowałam kasety VHS z jej nagraniem, jak innych Disney'owskich produkcji. Film zapowiadał się za to wspaniale i do kina wybrać się musiałam!
Bella (Emma Watson) gotowa jest zamieszkać w zamku potwora (Dan Stevens), aby ratować Maurycego, jej ojca (Kevin Kline). Z czasem między dziewczyną a bestią zaczyna rodzić się uczucie. Jednocześnie o rękę Belli zabiega przystojny myśliwy Gaston (Luke Evans), który zrobi wszystko, żeby zdobyć wybrankę swojego serca.
Na seans szłam pełna nadziei, a szczególnie byłam zadowolona, że udało mi się dorwać ten w angielskiej wersji z napisami (serio, dlaczego oni dubbingują te filmy - nie rozumiem). Zaczęło się z rozmachem; widać, że postawiono na przepych w scenografii, kostiumach, sekwencje taneczne robiły wrażenie, jak i wykonanie utworów śpiewanych. Kiedy pojawiła się Emma jako Bella naprawdę uwierzyłam w tę postać, widać było, że aktorka całą duszę włożyła w jej kreację. Niestety w pewnym momencie historia zaczęła się rozwlekać i lekko przynudzać. Evans w roli Gastona mnie nie przekonał, a jego kumpel, Le Fou, który miał wnosić element komediowy, powodował u mnie pełne pożałowania westchnienia. Na dodatek w wielu scenach przeszkadzał mi nieudolny montaż, czułam jakby historia chwilami była po prostu szatkowana. Najgorsze jest to, że w pewnym momencie całość zaczęła prezentować się przepięknie, w scenach pojawiania się uczucia między Bellą i Bestią, żeby zaraz coś zepsuło tę magię. Przykładowo ojciec, który zamiast przeżywać uwięzienie córki, powiadamia o tym jakoś bez emocji, poszukując jej nie czuć w ogóle jego paniki. Trudno też było pokochać tę Bestię w wersji CGI, która jakoś mniej zyskuje sympatii niż pięknie narysowany pierwowzór. Ciężko ten film jednoznacznie ocenić - były momenty kiedy chciałam piać z zachwytu i takie w których miałam ochotę przewinąć całą akcję. Nie jest to najlepsza ekranizacja bajki Disneya, ale zdecydowanie warto ją zobaczyć.

Moja ocena: 7/10

Logan: Wolverine (2017)

Filmy o superbohaterach lubię, ale zazwyczaj nie lubiłam wybierać się na nie do kina. Szkoda było mi na nie czasu i wydanych pieniędzy. Odkąd mam kartę do Cinema City podchodzę do tego trochę inaczej - szczególnie, że o filmie Logan nasłuchałam się wielu superlatyw.
W niedalekiej przyszłości zmęczony życiem Logan (Hugh Jackman) opiekuje się schorowanym Profesorem X (Patrick Stewart) w kryjówce przy granicy meksykańskiej. Wysiłki Logana, by ukryć się przed światem i ochronić swoje dziedzictwo, zostają zniweczone, gdy pojawia się młoda mutantka, ścigana przez mroczne siły.
To, czym ten film punktuje jest przede wszystkim specyficzny klimat. Pustynne, gorące słońce, brutalne bandziory, powolne tempo akcji, krew, pot i łzy. Reżyser potrafił z wielu elementów poskładać bardzo ciekawy dramat, tak odbiegający od typowego kina superbohaterskiego. I to akurat najbardziej zapunktowało dla mnie - to oryginalne podejście do gatunku. Nasi X-meni wcale nie wyglądają na niezwyciężonych mięśniaków, wręcz przeciwnie. To starsi mężczyźni, którzy starają znaleźć swoje miejsce w świecie. Głównym celem postaci nie jest walka z tym złym w celu uratowania świata - tym razem schodzimy na temat ratowania młodej dziewczynki. Kulało trochę nakreślenie więzi między Loganem a Laurą, za to rekompensowała to przyjaźń Wolverine'a z Profesorem X. Nie wiem też czy jestem fanką takiego zakończenia, ale to na pewno jeden z ciekawszych filmów o X-menach, jaki ostatnio powstał. 

Moja ocena: 7/10

Palo Alto (2013)

Jeszcze gdy film wchodził do kin miałam na niego sporą chrapkę. To, co mnie do niego zachęcało to oczywiście nazwisko scenarzystki i reżyserki - Gii Coppoli. Jeżeli jeszcze o tym nie wiecie, to nazwisko kojarzycie dzięki Francisowi Ford Coppoli bądź Sofii Coppoli, która bardzo wspierała swoją bratanicę przy promocji filmu.
Szkolny trener piłki nożnej (James Franco) zmaga się nie tylko ze swoimi problemami, ale również z nastoletnimi podopiecznymi, którzy przysparzają kłopotów.
Od pierwszych scen widać, że Gia wiele inspiracji czerpie z filmów swojej ciotki. Niespieszne ujęcia, specyficzne używanie ścieżki dźwiękowej, bohaterowie poszukujący swojego miejsca we współczesnym świecie. To prawda, że chwilami obraz przez to się ciągnie i może zawiać nudą, ale całościowo ogląda się go nader przyjemnie. Szczególnie, że to historia o współczesnych nastolatkach, opowiadająca o nich z intrygującej strony. Młodzi aktorzy starają się wykreować swoje postacie w sposób bardzo naturalny, przez co łatwiej się z nimi identyfikować. Film staje się przez to bardziej prawdziwy, a widz może wczuć się w dramaty amerykańskiej młodzieży. Wiele sytuacji zostaje też jedynie lekko nakreślonych, a my sami możemy dokonać interpretacji, dopowiedzieć sobie resztę. Jednak ta naturalność, o której wspomniałam działa również na minus filmu - przez to sceny wydają się dłużyć, a akcja niemal stoi w miejscu. Nie jest to film dla każdego.

Moja ocena: 7/10

Delikatność (2011)

Kilka lat temu miałam małą fazę na filmy z Audrey Tautou. Chyba każdy z Was domyśla się, że dopadło mnie to po obejrzeniu cudownej Amelii. Delikatność była na mojej liście do obejrzenia od bardzo dawna.
W życiu Nathalie (Audrey Tautou) i François (Pio Marmai) wszystko układało się jak w bajce. Byli młodzi i piękni, mieli dobrą pracę. Miłość, choć nie bez pomocy soku morelowego, poraziła ich jak grom. Ślub, pośród płatków śniegu, miał być jedynie wstępem do długiego i szczęśliwego życia. Marzenia prysły wraz z nagłą i niespodziewaną śmiercią François.
Można by pomyśleć, że opis fabuły jest tutaj swego rodzaju spoilerem, ale to naprawdę tylko punkt wyjścia do całej historii. Podobało mi się, że ten film był tak nieprzewidywalny. Zaczyna się romantycznie, a następnie dotyka tak różnych strun, których widz nie potrafiłby sam przewidzieć. Zdecydowanie wszelkie zaskoczenia działają na plus. Na dodatek Audrey zawsze roztacza wokół siebie aurę tajemniczości i słodyczy, która jakoś do mnie trafia, dlatego tak miło ogląda się ją na ekranie. Francuskie produkcje mają też pewną ważną cechę - ich humor jest zazwyczaj dość delikatny, a nie - nachalny i wulgarny. Taki właśnie potrafi szczerze mnie rozbawić. Co prawda nie był to bardzo dobry film, ale miło spędziłam przy nim czas. Szczególnie, że temat piękna ukrytego we wnętrzu człowieka i nie oceniania książki po okładce jest tutaj podany w bardzo przyswajalny sposób. Ja w przedstawioną na ekranie miłość uwierzyłam i kibicowałam!

Moja ocena: 7/10

Eroica (1957)

Ten tytuł to oczywiście odpowiedź na nadrabianie klasyki. Tym razem tej polskiej, powszechnie chwalonej - Eroica to jeden z filmów Andrzeja Munka.
Film należy do rzadko spotykanego gatunku - składa się z dwóch luźno ze sobą związanych tematycznie nowel. Część pierwsza opowiada o warszawskim cwaniaku Dzidziusiu (Edward Dziewoński), który przypadkowo wciągnięty w Powstanie Warszawskie zdobywa się na czyn bohaterski, choć właściwie niepotrzebny. Akcja drugiego opowiadania rozgrywa się w niemieckim oflagu i po raz pierwszy przedstawiono w niej życie polskich oficerów w obozie jenieckim w czasie ostatniej wojny.
To na pewno film, który warto zobaczyć. Andrzej Munk zdobywa się tutaj na coś, czego we współczesnym kinie o tematyce wojennej, na próżno się doszukiwać. Reżyser nie przedstawia nam pełnego chwały bohaterstwa i oddania ojczyźnie. Pokazuje nam raczej prawdziwe, pełnokrwiste charaktery, które próbują odnaleźć się z ciężkiej sytuacji, która na nich spadła. Nie są to jednak ideały, obarczeni są wieloma wadami, mimo tego, że wciąż próbują walczyć o Polskę. Andrzej Munk wytyka tutaj typowe, narodowe, polskie przywary, a robi to tak umiejętnie, że całość nie ma przez to negatywnego względem bohaterów wydźwięku. Każdą z tych postaci potrafimy zrozumieć i wytłumaczyć, dlaczego postępuje właśnie w dany sposób (sięgający po butelki z alkoholem Dzidziuś czy ukrywający się w szybie wentylacyjnym porucznik Zawistowski). Podobno była jeszcze trzecia etiuda, ale Munk finalnie nie zdecydował się na dołączenie jej do filmu. Przez to jeszcze bardziej intryguje mnie jej zawartość. W każdym razie polecam kinomanom zapoznać się z tym kawałkiem polskiej klasyki.

Moja ocena: 8/10

Moonlight (2016)

Chyba nikomu nie muszę tłumaczyć dlaczego chciałam sięgnąć po ten film. To oczywiście tegoroczny zdobywca Oscara w kategorii najlepszy film i dzięki temu wyróżnieniu wrócił na ekrany kin, dzięki czemu mogłam go zobaczyć.
Chiron dorasta w jednej z niebezpieczniejszych dzielnic Miami i stara się znaleźć swoje miejsce w świecie. Handel narkotykami na ich osiedlu kontroluje Juan (Mahershala Ali), który staje się swego rodzaju zastępczym ojcem Chirona. Czysty i widny dom, w którym Juan mieszka ze swoją dziewczyną Teresą (Janelle Monáe) staje się dla chłopca oazą stabilności, miejscem gorących posiłków, świeżej pościeli i swobodnych rozmów. 
Najważniejsze pytanie brzmi: czy Moonlight zasłużył na Oscara? Moim zdaniem tak! Jednym z argumentów dlaczego, jest na pewno fakt, że to taki nieoczywisty wybór, przez samą tematykę, a na dodatek to nie jest typowy amerykański film, chwilami przypominający nawet europejskie kino niezależne. Gdyby nie ta nagroda wiele osób mogłoby w ogóle nie zwrócić uwagi na ten tytuł. A to naprawdę przepiękny film, który oglądałam z ciągłym zaciekawieniem i wieloma momentami zachwytu. Bo trudno nie zauważyć cudownych ujęć, montażu, świadomego używania palety barw, zmieniającej się w zależności od wieku głównego bohatera. Scenariusz opiera się na trzech okresach życia Chirona: dzieciństwa, wieku młodzieńczego i dorosłości. Za każdym razem ten urywek pozwala nam zagłębić się w charakter chłopaka, jego wątpliwości, podejmowane decyzje oraz to, jak jego otoczenie wpływało na obrany kierunek w życiu. Duże brawa należą się tutaj trójce aktorów, którzy grali tę samą postać na przestrzeni lat. Mimo różnic w wyglądzie utrzymywali tę specyficzną aurę zagubienia małomównego Chirona. Cały drugi plan również nie pozostaje w tyle. Na dodatek sam scenariusz napisany jest perfekcyjnie, dzięki czemu sceny przegadane, dziejące się w jednym miejscu między dwójką aktorów łapią widza za gębę i trzymają do samego końca. Polecam!

Moja ocena: 8/10

Rocky Horror Picture Show (1975)

Pierwszy raz o filmie Rocky Horror Picture Show usłyszałam dzięki serialowi Glee, w którym licealiści wystawiali ten musical na swojej scenie. Już wtedy wydał mi się ciekawym zjawiskiem, a ponadto doczytałam się o jego fenomenie, ogromnej ilości fanów, więc musiałam zobaczyć!
"Rocky Horror Picture Show" to niesamowita mieszanka komedii, horroru i musicalu. Do tajemniczego zamku zamieszkiwanego przez groźnego doktora Frank-N-Furtera (Tim Curry) pewnej nocy trafiają Janet (Susan Sarandon) i Brad (Barry Bostwick), którym zepsuł się samochód. Para ta stanie się świadkiem stworzenia przez doktora idealnego kochanka Rocky'ego Horrora (Peter Hinwood).
To na pewno nie jest film dla każdego. Najlepiej podejść do niego przygotowanym na to, co przed nami. A tam naprawdę pokręcona historia, na temat ludzi wyzwolonych, a także takich, którzy dopiero pozwolą sobie na odnalezienie własnej seksualności, którzy zaakceptują swoje ukryte żądze i pokażą je światu. To wszystko podane w konwencji taniego kina klasy B, z rażącymi efektami komputerowymi, z przegranymi rolami aktorskimi i sytuacjami, które wymyślane musiały być pod wpływem jakichś substancji wyskokowych. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że sama bawiłam się na nim bardzo przednio. Kiedy zaakceptuje się taką, przyjętą przez reżysera formę, pozostaje nam czysta rozrywka. Trudno tutaj nie wspomnieć o genialnej kreacji aktorskiej Tima Curry'ego, który w roli kosmicznego transwestyty, ma taką masę charyzmy, że trudno nie oddać mu serca. Oprócz tego, że film bawi, w tak osobliwy sposób, czasami dość brutalny, to jest to musical, z wieloma kultowymi piosenkami. Ja uwielbiam wiele z nich! Żałuję tylko tego, że nigdy nie uda mi się być na takim pokazie, które do tej pory urządzane są w Stanach Zjednoczonych, na których widzowie przebierają się za postaci z filmu i razem z nimi śpiewają, dialogują i ogólnie dobrze się bawią :) Polecam, ale tylko osobom przygotowanym na trochę inny rodzaj rozrywki !

Moja ocena: 8/10


A Wy co w tym miesiącu widzieliście?

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka