niedziela, 1 września 2019

Sierpniowa micha filmów

Słomiany wdowiec (1955)

źródło
Ostatnio coraz rzadziej zaglądam do klasyki Hollywood. Co prawda, swego czasu sporo jej nadrobiłam i po prostu potrzebowałam dłuższej przerwy. Niestety, mój ostatni wybór padł na Słomianego wdowca, który jest bardziej rozczarowującym starym kinem niż rozrywkowym, do którego to miana aspirował.
Żona Richarda Shermana (Tom Ewell) wyjeżdża z ich synem na wakacje. W tym czasie do sąsiedniego mieszkania wprowadza się atrakcyjna dziewczyna (Marilyn Monroe), z którą Sherman nawiązuje znajomość.
Mój problem z tym filmem polega na tym, że Słomiany wdowiec porusza trudny temat kryzysu w związku małżeńskim w nieodpowiedni sposób. Oglądanie pozostawionego na chwilę mężczyzny, który zaczyna wyobrażać sobie liczne romanse napawa widza odstręczeniem. Jego frustracje, próby zerwania z nałogami i seksualne fantazje prowadzą do tego, że bohatera trudno polubić. Szczególnie, że sam temat kryzysu potraktowany jest tutaj raczej jako źródło (niezbyt udanej) komedii. Co ratuje ten film? Obecność Marilyn Monroe. Przyznaję, że dla scen, w których brała udział warto było przez ten tytuł przebrnąć. Biła z niej tak niesamowita charyzma - odkąd pojawia się na ekranie wzrok ucieka jedynie w jej stronę. Co prawda, to znowu rola kuszącej seksbomby, zgodnie z tym jak Monroe została zaszufladkowana. Jednak co możemy poradzić, skoro radziła sobie z takim zadaniem bezbłędnie. To jest też ten film, z którego pochodzi słynna scena z podwiewaną przez metro sukienką - klasyka, którą wszyscy znają.
Podobno sam reżyser, Bill Wilder, miał po latach zastrzeżenia do tego filmu. Cóż, nie dziwię się, że człowiek mający na koncie takie dzieła jak Garsoniera czy Bulwar Zachodzącego Słońca wstydził się Słomianego Wdowca. To film nudny, a mężczyźni w nim są irytujący do bólu. W całości Monroe jest jak promyk słońca w ciemnym pomieszczeniu. 

Moja ocena: 4/10

Truposze nie umierają (2019)

źródło
Jima Jarmuscha uwielbiam za kilka filmów. Pierwsze spotkanie przy genialnym Kawa i papierosy, później ugruntowana sympatia przy pomocy Broken Flowers i Tylko kochankowie przeżyją. Przede mną sporo jego starszych filmów, ale na razie wybrałam się na najnowszy do kina.
Fabularnie to typowy film o apokalipsie zombie. W małym miasteczku pewnej nocy z grobów zaczynają wychodzić żywe trupy, które posilają się mieszkańcami, powtarzając w kółko „starbucks”, „iphone” czy inny wynalazek współczesnego świata, którego im brakuje po śmierci. Policjanci z pobliskiego komisariatu zajmują się sprawą tajemniczych morderstw. 
Fabuła nie była tutaj najważniejsza, już po kilku minutach filmu wiadomo, ze Jarmusch skupia się na pastiszu. Problem był taki, że ja nie oglądałam wielu filmów o zombie i nie mam za bardzo porównania. W kwestiach klimatu - podobało mi się powolne tempo całości, a z często powtarzaną tytułową piosenką idealnie współgrało. Reżyser stawia na specyficzne poczucie humoru, a ja kilka razy parsknęłam w kinie głośnym śmiechem. Komediowe wstawki w wykonaniu takich aktorów dają radę. Puszczanie oka do widza odbywało się dość często, w scenie z brelokiem z Gwiezdnych Wojen (jak wiemy Adam Driver gra Kylo Rena) czy podczas omawiania co w scenariuszu od Jima znalazł bohater Drivera, a co Murray'a. W ogóle jeżeli przy tym jesteśmy - aktorsko to perełka. Adam Driver jako pesymista jest cudowny, a w parze z Billem Murrayem to można ich jeść łyżkami po prostu. Pokazują talent komediowy, w tym surowym, dziwnym stylu, który uwielbiam. Wspaniałe gwiazdy pojawiły się także w tle. W sumie to kto nie chciałby zagrać u Jarmuscha, nawet sztywnego zombiaka? Steve Busceni świetnie poradził sobie z irytującym sąsiadem-farmerem, ale to Tilda Swinton kradnie dla siebie drugi plan. Rola dla niej idealna albo ona idealna do roli. W każdym razie wyszło z jej strony bezbłędnie.
Ogólnie jednak mam z filmem problem. To zdecydowanie było przemyślane posunięcie ze strony Jarmuscha, jednak nie za bardzo wiem, w którą stronę chciał uderzyć. Bo jeżeli chodziło o pomysł na zombie-materialistów, to końcówka trochę go zniszczyła - bardziej dosłownie się chyba nie dało. Podejrzewam wiec, że może chodziło jeszcze o coś innego, czego jednak z filmu nie udało mi się wyłapać. Także, jak na Jarmuscha jednak trochę rozczarowanie. Dla mnie wciąż w porządku rozrywka - dla aktorów i kilku świetnych gagów warto.

Moja ocena: 6/10


Whitney (2018)

źródło
Która z mam nie piała z zachwytu nad Whitney Houston? To prawdziwa diwa, która na zawsze zostanie w sercach wielu z nas. Można nie przepadać za gatunkiem, w którym śpiewała swoje utwory, ale trudno nie znać jej nieśmiertelnych piosenek. 
W filmie dokumentalnym Whitney poznamy jej historię z wielu źródeł bliskich Houston. Wywiad został poprowadzony z jej mamą, braćmi, mężem, asystentem - także wszystko poznamy z pierwszej ręki. Przyznaję, że sama forma dokumentu jest dość schematyczna, na szczęście jednak historia jest na tyle wciągająca, że całość ogląda się dobrze.
Reżyser w skrócie przedstawia drogę Whitney na szczyt, a później skupia się na jej licznych problemach, które doprowadziły do przedwczesnej śmierci. Jej rodzice przygotowywali ją do kariery od małego, wiele członków rodziny profesjonalnie zajmowało się śpiewem. Kiedy Whitney zdobyła sławę nagle zaczęły się problemy - zaczęło się od zarzucania jej, że tworzona muzyka jest za bardzo „biała”, później doszły zarzuty o biseksualizm i zbyt zażyłe stosunki z asystentką, Robyn. To kolejny przykład tego, jak sława może zniszczyć człowieka. Oglądając początkowe nagrania, na których Whitney z uśmiechem na ustach pracowała w studio nagrań robiło się ciepło na sercu. Jednak chwilę później jej bracia przyznają się do tego, że to oni podsunęli jej narkotyki. Patrzenie na upadek tego talentu był naprawdę bolesny.
Trzeba przyznać, że czas przy oglądaniu Whitney mija w okamgnieniu. Przeplatanie rozmów z bliskimi z przebitkami koncertowymi nadaje całości odpowiedniego tempa, a historia Houston staje się dla nas jeszcze bliższa. Na pewno jest to dokument wart uwagi, szczególnie jeśli lubicie artystkę.

Moja ocena: 7/10


Zabawna dziewczyna (1968)

źródło
Przeglądając ofertę Netflixa natknęłam się na Funny Girl z Barbarą Streisand w roli głównej. Skojarzyłam tytuł, bo sporo piosenek z tego musicalu znalazło się jako covery w serialu Glee, który swego czasu namiętnie oglądałam. Od pierwszych minut przepadłam dla tego filmu.
Fanny Brice (Barbara Streisand) marzy o karierze w show-biznesie. Po tym jak dostała niewielką rolę w miejskim teatrze została zauważona i uznana za materiał na świetną aktorkę komediową. Jej kariera nabrała koloru, a życie uczuciowe zaczęło rozkwitać za sprawą czarującego hazardzisty - Nicka Arnsteina (Omar Sharif).
Oglądanie tego filmu to była dla mnie czysta przyjemność. Spora w tym zasługa Streisand, która jako Fanny prezentuje cały wachlarz swoich najlepszych umiejętności. Cudownie śpiewa, charyzmatycznie gra, a przede wszystkim ma świetne wyczucie komediowe. Dzięki temu jej postać staje się barwna, a my widzimy w niej trochę samą Barbarę. Muszę przyznać, że rozumiem decyzję Akademii dotyczącą przyznania jej Oscara za najlepszą rolę pierwszoplanową. To naprawdę kompleksowy wykon, który wart był docenienia. Towarzyszący jej Omar ma niesamowity urok i czar lat minionych. Oglądając jak patrzy na kobietę i jak z nią rozmawia trudno nie zrozumieć zafascynowania głównej bohaterki. Jednak w scenach śpiewanych odstaje od fenomenalnej Barbary. Fabularnie byłam również miło zaskoczona. Spodziewałam się dość typowej komedii romantycznej, a tutaj znalazło się trochę miejsca na poruszenie znanego problemu - sława jednego z partnerów, jego sukces zaczyna przytłaczać drugą osobę w związku. Tym bardziej doceniam, że to kobieta zbiera laury, a mężczyzna żyje w jej cieniu (pamiętajmy, że mówimy o roku 1968). Cała historia była urocza, z mrocznym i przygnębiającym elementem, co pozwoliło bardziej gryźć się w tę fabułę. 
Nie zapominajmy także o kwestii muzycznej, która jest tutaj taka świetna. To naprawdę sporo piosenek, które jest znane w świecie musicalomaniaków - „Don't Rain on My Parade” czy „I'm the Greatest Star” to naprawdę sławne hity. Także dla fanów musicalu to pozycja obowiązkowa. Dla mnie rozrywka przednia i czarująca historia. Czego chcieć więcej?

Moja ocena: 8/10


Pewnego razu... w Hollywood (2019)

źródło
Chyba najbardziej oczekiwany film tej części roku (bo pamiętam wciąż, że to rok należący do Avengersów). Dziewiąty tytuł w karierze Tarantino miał bardzo dobre otwarcie w Stanach, ocena na IMBD na tę chwilę to 8,1/10. Oczekiwania były więc spore, a jak wyszło?
Jeżeli nastawialiście się na krwawą historię o grupie Mansona to możecie się trochę rozczarować. W Pewnego razu... w Hollywood postać lidera sekty jest mocno drugoplanowa. Widzowie przede wszystkim będą śledzić losy dwóch fikcyjnych postaci - aktora Ricka Daltona (Leonardo DiCaprio) i jego kaskadera Cliffa Booth (Brad Pitt). To ich przyjaźń i perypetie w branży filmowej będą w centrum wydarzeń. Nawet Sharon Tate (Margot Robbie) ma tutaj raczej drugoplanową rolę i przewija się w tle.
Na początek warto ustalić jedno - to nie jest typowy film Tarantino. Tym razem, bardziej niż do tej pory, oddaje hołd staremu kinu Hollywood. Jak wiecie, Quentin zawsze powtarza, że jest przede wszystkim ogromnym fanem filmów, a tutaj pozwala sobie na pokazanie tej miłości. Sięga po temat kina lat 60tych/70tych, bliski jego gustowi i bawi się konwencją na pełnych obrotach. Nie boi się dłużyzn, pozwala przez kilka minut obserwować prującego autostradą Bootha, wrzuca pełno scen zza kulis powstawania westernów i dokłada sporo dygresji do głównej historii. Rozumiem to, że wielu widzów to znudzi, jednak mi trudno nie docenić tych anegdotek. Cała sekwencja z nagrywaniem westernu, w którym Rick występuje w wąsiku i kurtce z frędzlami to filmowe złoto, a gra DiCaprio rozbraja na łopatki. Równie świetnie wypada wizyta Bootha na ranczu, gdzie przesiaduje sekta Mansona - budowanie napięcia na piątkę.
Przez wielowątkowość i tkanie swojej historii przez ponad dwie godziny z filmu zapewne można wyciągnąć wiele dla siebie. Dla mnie najciekawszym elementem fabuły było wypalanie się gwiazd Hollywood. Spora tutaj zasługa genialnej roli DiCaprio, który daje swojej postaci odpowiednią ilość głębi - Dalton przeżył swoje pięć minut podczas kręcenia westernowego tasiemca, przez jakiś czas odcinał od tego kupony, a teraz czuje jak się stacza. Fabryka Snów wyssała jego najlepsze lata życia i pozostawiła na lodzie. Nie potrafi wydostać się ze swojej szufladki „tego złego na Dzikim Zachodzie”.
Cała sekwencja końcowa zaskakuje, a Tarantino pozwala sobie na skomentowanie obecności krwawych jatek w filmach i ich wpływu na społeczeństwo. Czyli komentuje trochę sam siebie i swoje brutalne kino. Podobno reżyser polecał przed seansem powrót do klasyków, które potrzebne są do zobaczenia pełnego kontekstu. To akurat trochę mi przeszkadzało w oglądaniu - nieznajomość licznych odniesień do dawnego kina.
Reżyser zdecydowanie zrobił kolejny krok w tworzeniu kina. Jego najnowszy film podzieli widzów, jedni będą się doszukiwać w scenach czegoś więcej, inni stwierdzą, że Tarantino ich wynudził. Pytanie brzmi czy po tym kroku jest gdzie nadal iść czy tak jak w przypadku Daltona teraz ścieżka prowadzi tylko w dół?

Moja ocena: 8+/10




Oprócz tego widziałam:

  • Party (2017) - znowu współczesne czarno-białe kino. Niestety tym razem do mnie nie trafiło. Film powstał na podstawie sztuki teatralnej, jednak nawet pomimo wspaniałej obsady wyszło wyjątkowo nudno. Moja ocena: 5/10
  • Wodzirej (1977) - zaskakująco dobry film. Spodziewałam się raczej zwykłej fabuły, w której przyjrzę się młodemu Jerzemu Stuhrowi, a tymczasem dostałam nadal aktualną rzecz o prawach rządzących w show-biznesie. Szkoda tylko, że dźwięk tak słaby, czasami trudno było aktorów zrozumieć. Moja ocena: 8/10

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Szukaj w tym blogu

Szablon dla Bloggera stworzony przez Blokotka