Tytuł oryginalny: Big Eyes
Reżyseria: Tim Burton
Scenariusz: Scott Alexander, Larry Karaszewski
W głównych rolach: Amy Adams, Christoph Waltz, Krysten Ritter, Jason Schwartzman
Produkcja: USA
Rozdanie Złotych Globów coraz bliżej, a ja wciąż jestem w przysłowiowym lesie jeżeli chodzi o nominowane filmy. Dlatego postanowiłam się zebrać w sobie i wybrać w końcu do kina. Początkowo rezerwację miałam zrobić na "Whiplash", jednak po pertraktacjach z chłopakiem stanęło na nowym filmie Burtona. Sala niemal pusta, bilety w ulgowej cenie, nie pozostało nic, tylko rozkoszować się historią.
Podczas seansu poznajemy Margaret (Amy Adams), prostą, naiwną kobietę, która ma w życiu dwie największe miłości: swoją córkę i obrazy. Osobliwe obrazy ukazujące dzieci z przerażającymi, wielkimi oczami. W czasach kiedy w galeriach króluje sztuka abstrakcyjna, rozwija się nurt action painting, ludzie nie zwracają uwagi na Margaret malującą portrety na ulicy za dolara. Tutaj do akcji wkracza Walter Keane (Christoph Waltz). Już od pierwszych minut na ekranie roztacza wokół siebie czarującą aurę i po dosłownie kilku scenach zostaje mężem zagubionej Margaret. Swoją charyzmą i sprytem przekonuje coraz większą liczbę osób do obrazów z wielkimi oczami. Problem pojawia się kiedy swoich mocy perswazji używa na małżonce, wmawiając, że to on powinien podać się za autora, a ona niechętnie, ale przystaje na tę propozycję.
Muszę przyznać, że początek pozytywnie mnie zaskoczył. Szybko dajemy się wciągnąć w czar słonecznych zdjęć, połączonych z przyjemną muzyką (jak to u Burtona bywa - Danny Elfman bierze za to odpowiedzialność). Charakteryzacja aktorów, kostiumy i scenografia idealnie odwzorowują lata sześćdziesiąte.
Historia siada gdzieś w środku filmu. Nie chodzi o to, że zaczyna być nudno, raczej mało ekscytująco. Podejrzewam, że trochę zepsuł to rozbudowany zwiastun, przez który wiedziałam jak fabuła się potoczy.
Amy Adams i Christoph Waltz są nominowani do Złotych Globów za główne role w tym filmie. Według mnie zasługuje na niego jedynie Amy. Przez cały film kreuje swoją postać z subtelnością, idealnie odwzorowuje moje wyobrażenie o kobiecie-artystce, będącej pod wpływem męża despoty. Świetnie nakreślony jest tutaj jej wewnętrzny konflikt. Łatwo jest się z nią utożsamić, rozumiemy jej decyzję, a następnie wspieramy ją w końcowej walce. Natomiast Waltz się zagrywa. I tak, ja rozumiem - Jekyll&Hyde, rozdwojenie jaźni, mogą to tłumaczyć. Ale do mnie wciąż nie przemawia, po prostu gra za bardzo na siłę. Dochodzę do wniosku, że może Tim Burton jest trochę typem reżysera, który na takie "bardzo" pozwala. Gdyby tego nie robił, nie miałby takich kultowych postaci jak Edward Nożycoręki czy Pani Lovett. A ja ponarzekam, ale Waltza nie przestanę cenić.
Na pewno mogę powiedzieć, że kiedy Burton robi film, robi go na całego. Zauważamy to w jego wcześniejszych, trochę bardziej ekscentrycznych dziełach i zauważamy to w przypadku "Wielkich oczu". Wszelkie pierwiastki, z których składa się film idealnie się uzupełniają, a smaczki (duże oczy w lusterku, w sklepie) pozwalają na reżyserskie mrugnięcie do nas okiem. I mimo że nie jest to jeden z lepszych jego filmów, jest na pewno jednym z przyjemniejszych i łatwiej przyswajalnych. Dla przykładu mojemu chłopakowi podobał się bardzo (8/10), a mnie na tyle zaciekawił, że później przejrzałam trochę informacji o Margaret. Na pewno warto go zobaczyć, chociaż nie warto spodziewać się arcydzieła. Dla mnie 7/10.
Dobra, obejrzę, przekonałaś mnie. :D
OdpowiedzUsuńKiedyś jarałam się Burtonem, potem wydawało mi się, że wyrosłam. Mimo wszystko wciąż uważam, że jego filmy są rewelacyjne i dobrze będzie sobie o tym przypomnieć. :)